Dziś blog wspiera:

sobota, 27 lutego 2016

Cud się nie dokonał


Prapradziadek Alois z pancernika SMS Erzherzog Franz Ferdinand (z kordzikiem, siedzi), z kolegą z trałowca SMS Basilisk oraz dwoma marynarzami z pruskiego pancernika SMS Goeben, który wszedł do portu na remont kotłów. Pola, Dalmacja, lato 1913.


101 lat temu prapradziadek Alois wyruszył z wówczas austrowęgierskiej głównej bazy morskiej Pola*) na pancerniku SMS Erzherzog Franz Ferdinand**), by bronić naszego stylu życia i naszej przestrzeni życiowej, naszej magicznej Przedlitawii, rozciągającej się gdzieś od Bukowiny przez tradycyjnie rozumianą Galicję, austriacki Śląsk, Górną i Dolną Austrię, Karyntię, Salzburg, Dalmację, Krajinę, Triest, Vorarlberg, Morawy.



W ciągu kolejnych czterech lat cały jego świat legł w gruzach, wszystko, w co wierzył, zniknęło. Okazało się, że to całe mówienie po polsku, to teraz na serio, że trzeba od nowa budować państwo, w którym czuł się przybyszem z innej planety.

Jego świat leżał się między Lwowem a Wenecją, a kiedy Wenecję straciliśmy (choć, jak pamiętamy, Tadzio Manna jeszcze tam bez paszportu jeździł), zrekompensował sobie to Triestem, Polą, Zadarem, Kotorem. Dom był pełen bałkańskich potraw aż do mojej młodości, bo przecież i Wiener Schnitzel, i boczek z ostrą papryką, Kartoffellsalat i ajwar, cevapcici i gulasz, i smażona cukinia były elementami naszej "polskiej" kuchni, a dziś niektóre z nich to moje popisowe potrawy, coś w DNA przetrwało...
11816150_1631071773832929_228697869462523997_oSMS Erzherzog Franz Ferdinand

(Piszę "kiedy Wenecję straciliśmy", a przecież w polskiej świadomości historycznej nie zaistniało, że Wenecję mieliśmy, że mimo wspaniałej wiktorii ck floty pod Lissą tragiczna bitwa pod Sadową okroiła naszą ojczyznę z niesprawiedliwie nam odebranych ziem Wenecji Euganejskiej).

Nie, nie tęsknię za tamtą Austrią, za tamtą Galicją, za Przedlitawią, za austriackim Śląskiem. W domu nie wisi portret miłościwie nam panującego Franciszka Józefa, z Bożej Łaski cesarza Austrii, apostolskiego króla Węgier, króla Czech, Dalmacji, Chorwacji, Slawonii, Galicji, Lodomerii i Ilyrii, wielkiego księcia Toskanii i Krakowa, margrabiego Moraw, księcia Górnego i Dolnego Śląska, Modeny, Parmy, Piacenzy, Guastalli, Oświęcimia i Zatora, Cieszyna, Frulii, Raguzy i Zadaru, etc., etc.

Ale wiem, i rozumiem, jakie DZIŚ ma znaczenie i wpływ na geopolitykę, że ze Lwowa jest dużo bliżej do Wenecji niż do Doniecka.
Popatrzcie na austrowęgierski CK banknot z epoki: przecież to była pra-Unia Europejska, pra-waluta Euro i pra-strefa Schengen.
Austria_p17b_2_Kroner_f
I, jak patrzę na trasy swoich wędrówek po świecie (a byłam, kaman, WSZĘDZIE), to jednak dominują te po terenach jakoś związanych z ziemiami, o które 101 lat temu walczył Alois, Alojzy. Jak mam wybór, to wybiorę pljeskawicę, souvlaki, gulasz, a choćby i kluski śląskie. Piwo mogę wypić dowolne, ale jednak chętnej z tych ziem (mogę wymieniać, od Żywca po Efes, bir bira). Wino dowolne, jeśli z Austrii czy znad Adriatyku (Pinot Grigio z niesprawiedliwie utraconego regionu Veneto najchętniej). Białe kamienne mury przetykane cegłą z czasów Konstantyna zapierają mi nadal dech w piersiach. Potrafię się wzruszyć przy resztkach pałacu Porfirogenetów na Blachernach i płaczę przy Nohavicy "Ostravo" i "Tesinska", bo to domuv muj. A kompletnie w dupie mam Wilno, Ostrą Bramę, filomatów i wszystko to, co definiuje historię mazowiecko-podlasko-litewsko-radomską. Czuję więź duchową z Grekami, Chorwatami i Turkami, a nie czuję z Białorusinami i, wstyd powiedzieć, z mieszkańcami Łodzi. Ulice Wiednia śniły mi się, zanim tam pojechałam pierwszy raz, przeżywałam ciągłe deja vu, a tu będzie straż pożarna, a tam za rogiem jest trafika i kupię chesterfieldy.

Kiedy dziś definiowana Polska (a dziś przecież polskość definiuje warszawka, dla której wyznacznikiem polskości są duchy Dziadów Adama M.) świętuje kolejne rocznice powstań i klęsk, nie mogę spytać, czemu, warszawskie ciule, gubicie taki kawał historii? W 2016 będzie 150 rocznica wojny prusko-austriackiej. Pod Oświęcimiem była jedna z pierwszych bitew granicznych tej wojny, na tamtejszym cmentarzu wciąż stoi pomnik i groby tych "austriackich" żołnierzy, pełne polskich nazwisk. Kto dziś wie, że artylerzyści z Oświęcimia i kawaleria z Wadowic spuścili wtedy łomot "Prusakom" - tysz naszim chopom, z Mysłowic i Ząbkowic Śląskich, czytaj: aus Myslowitz und Frankenstein?

Alois 101 lat temu wyruszył na Adriatyk, żeby obronić CK Austro-Węgry przed zmianą; zamiast tego wraz z kolegami, m.in. z niemieckiego pancernika SMS Goeben zaniósł żagiew wojny na Bliski Wschód. On bunkrował 1400 ton węgla na Naxos, jego syn 25 lat później lądował pod Kolymbari na Krecie ze spadochroniarzami Kurta Studenta, ja dziś smażę chorwackie cevapy i węgierską paprykę na oliwie z Kolymbari, otwieram weneckie pinot grigio, smaruję ser ajvarem i mam poczucie, że właśnie zrobiłam nie żadną tam kosmopolityczną, ale naszą lokalną, ojczystą potrawę, bo nasz Heimat to był ten mityczny kraj, którego już nie ma, i o którym w Polsce już nikt nie pamięta.

To jest taka historia Polski i Polaków, o której nikt nigdy Wam nie opowie. Ja bym też nie opowiedziała, gdyby nie butelka bardolino, tak, tak, z Werony, części naszego Królestwa Lombardii, także straconego w haniebnym 1866...
*) Dziś Pula w Chorwacji.
**) SMS = Seiner Majestät Schiff, Okręt Jego Cesarskiej Mości "Arcyksiąże Franciszek Ferdynand".
(Tekst opublikowany przeze mnie na Facebooku w sierpniu 2015).

piątek, 26 lutego 2016

Raszyn pajp, czyli ruska pipa



Rosjanie tak błyskawicznie i kretyńsko roztrwonili własną wiarygodność, że mogłoby się wydawać, że ktoś tam się pozbiera i zacznie zarządzać kryzysem, i na Kremlu zrozumieją, że trzeba położyć po sobie uszy, i przez kolejne 10 czy 15 lat uprawiać wazeliniarskie włazidupstwo, może ludzie zapomną. Da, charaszo, kanieszna, panimaju, gaspadin Jewropiejec, my pamożiem, my pastraim, tak ten słownik powinien dziś wyglądać. Zamiast tego Ruscy, przegrywając, przewracają stolik z szachownicą, drą mordę i biorą się do wymuszania, jak przeciwnik ma siedzieć, grać i którymi pionkami, bo jak nie, to w ryj. Zachowują się, jakby ewolucja tam szła w przeciwnym kierunku.


"W środę wieczorem Gazprom ogłosił, że podpisał w Rzymie z włoską firmą Edison (spółka francuskiego państwowego koncernu energetycznego EDF) i kontrolowaną przez rząd Grecji firmą gazową DEPA list intencyjny w sprawie dostaw rosyjskiego gazu przez Morze Czarne i państwa trzecie do Grecji oraz z Grecji do Włoch.”(http://wyborcza.biz/biznes/1,147745,19681409,wojna-gazociagow-w-europie.html)
Ani Włochy, ani Grecja nie leżą nad Morzem Czarnym. Nad Morzem Czarnym, w miejscach, gdzie Ruscy mogliby tę rurę poprowadzić, leżą Rumunia i Bułgaria oraz Turcja. Z żadnym z tych krajów Rosja nie ma na tyle dobrych stosunków, żeby móc ten projekt zrealizować. Pierwsze dwa kraje Rosji się boją i szukają przeciw niej wszelkich możliwych sojuszy (do tego stopnia, że np. Bułgaria swoje ruskie myśliwce MiG-29 serwisuje w… Polsce, ku wściekłości Ruskich, że tak nie wolno). Zniechęcić do Rosji Bułgarię, prawosławny kraj używający cyrylicy, to naprawdę wielkie osiągnięcie polityki zagranicznej Pućki i tego tam Wiaczesława Ławrowa. Przez ostatnie 150 lat główne dyplomatyczne credo Bułgarii brzmiało bowiem: „Zawsze z Niemcami, nigdy przeciw Rosji” i obowiązywało nawet w czasie II wojny światowej. 
Ale wróćmy do rury.
Ruscy najpierw parli do zbudowania gazociągu zwanego roboczo South Stream, by uprzedzić projekt budowy unijnego gazociągu Nabucco z m.in. Azerbejdżanu do Europy. Tak mocno w niego inwestowali, a ich pożyteczni idioci z Niemiec i Węgier tak wytrwale Nabucco torpedowali, że w końcu udało się w 2013 ten projekt obalić (no bo po co inwestować unijną kasę w budowę gazociągu, skoro nasz stabilny partner Rosja spokojnie za swoje dieńgi to zbuduje, logiczne).
O co chodzi z tym gazem?
W 2013 gaz był drogi, a dostęp do relatywnie tańszego ruskiego gazu dawał konkurencyjną przewagę dla lokalnego przemysłu. To dlatego Niemcy tak tych ruskich rur chcą - ich przemysł chemiczny może dzięki temu produkować taniej, niż na przykład korzystający z droższego gazu przemysł polski. Dlatego do tej "taniej ruskiej rury" tęsknią Włosi, Francuzi etc. W Polsce mniej więcej jedną trzecią gazu zużywają zakłady azotowe, produkujące nawozy. Im silniejszy przemysł chemiczny w danym kraju, tym to zużycie jest większe, więc oczywiście niemiecki czy francuski przemysł potrzebuje tego gazu jeszcze więcej. Gaz stanowi mniej więcej połowę stałych kosztów takich zakładów.
(Errata - jak zwrócił uwagę komentator, od strony czysto biznesowej to nie jest "koszt stały", tylko koszt zmienny; ten nieszczęśliwie użyty termin "stały koszt" nie oznacza definicji "kosztu stałego", tylko jest skrótem myślowym od "stale ponoszny koszt", który oczywiście jest zmienny w zależności od zużycia, jak domowy rachunek za prąd - może się zmieniać w czasie, ale stale trzeba go płacić :))
Im tańszy gaz, stanowiący tak olbrzymią część kosztów, tym tańszy produkt końcowy, czyli np. nawozy, środki ochrony roślin dla rolnictwa, ale też opakowania, farmaceutyki, paliwa, etc. Im tańsze nawozy dla rolnictwa, stanowiące dla rozwiniętego rolnictwa ok. 10-20% kosztów, tym tańsza żywność. Na końcu francuski ser może być konkurencyjny wobec polskiego, bo Gazprom taniej sprzedaje gaz do Francji. Niemieckie leki i nawozy, francuska i włoska żywność mogą konkurować na rynku z polskimi m.in. dlatego, że Niemcy, Francuzi, Holendrzy, Włosi itd. kupują od zakumplowanych Rusków gaz taniej, niż polskie zakłady chemiczne.
1028
Tu jeszcze jeden aspekt: Ruscy przez lata próbowali przejąć polską Grupę Azoty (http://tvn24bis.pl/wiadomosci-gieldowe,76/knf-ukaral-spolke-norica-holding,571624.html). Przez różne podmioty kupowali akcje, wprost usiłowali doprowadzić do wrogiego przejęcia w 2014, jakimś cudem udało im się to zablokować, ale oczywiście nie zrezygnują. Czemu?
Bo Ruscy, mając decydujący głos w zarządzie największego polskiego „konsumenta” gazu, mogą podjąć decyzję o kupowaniu go od Ruskich, choćby cała Polska brała go z Norwegii czy Kataru, choćby był trzy razy droższy niż gaz dostarczany przez PGNiG. Nikomu nic do tego, skąd kto kupuje surowce do produkcji i za ile. Mogliby bardzo szybko doprowadzić do trwałej nierentowności tych zakładów i zmusić Polskę do kupowania nawozów... z Rosji (gdzie gaz jest bardzo tani, więc nawozy produkuje się za ułamek kosztów UE). W 5 lat podstawy polskiej produkcji żywności musiałyby się opierać na dostawach nawozów (i/lub gazu) z Rosji.
Ale przyszedł 2014, i wydarzyły się dwie rzeczy, które rozwaliły ten plan. 
Po pierwsze, Ruscy okazali się tym, kim są, agresywnymi bandytami, zwłaszcza w rejonie Morza Czarnego i trochę mniej w rejonie Bałtyku, i padło pytanie, czy my, UE, naprawdę musimy z bandytami robić interesy i pozwalać, żeby gospodarki lokalne się od bandyckich dostaw uzależniały. 
Kraje wprost zagrożone przez Rosję, Rumunia i Bułgaria na Morzu Czarnym, a Szwecja, Finlandia, Polska na Bałtyku powiedziały, no moment, sekunda, hold on, jaka nowa ruska rura? Oczywiście, biznesmenom z różnych niemieckich czy francuskich koncernów to nie przeszkadzało, tani gaz, tani gaz, załatwmy se ten tani gaz, wojna na Ukrainie jest może okazją do tego, żeby w negocjacjach jeszcze coś uwalczyć, ale tani gaz, tani gaz. Politycy, którzy do tej pory przy nich twardo stali, reprezentując „interesy narodowej gospodarki”, zaczęło to jednak doskwierać, zaraz, ein Moment, Dietrich, das ist unmöglich, tak się nie da, zjebią mnie w Brukseli, jak ci pozwolę tak ganc ofenliś z Ruskimi się bratać.
A jeszcze jeden pożyteczny idiota, pardą, „wybitny lider francuskiego przemysłu”, który próbował, przypadkiem został zabity na lotnisku w Moskwie, i trochę chęć do wzajemnego lizania się z Putinem opadła w kręgach biznesowych (http://www.polskieradio.pl/42/273/Artykul/1264195,Szef-koncernu-naftowego-Total-zginal-na-lotnisku-w-Moskwie-Aresztowano-cztery-osoby).
UE więc przycięła Rosjanom paluszki w sprawie budowy południowego gazociągu przez Morze Czarne. Coś, co w innych warunkach by się dało załatwić - przepisy antymonopolowe, środowiskowe, konkurencyjne - tym razem okazały się nie do przejścia. Bułgaria, w której rura miała wyjść na ląd i iść dalej do Grecji, powiedziała, że nie spasiba, w żopu ciełuj, tu są różne z tą rurą problemy, nie ma zgody. Grecja może by i chciała, ale od pewnego czasu ma słabą pozycję negocjacyjną w Unii, więc efcharisto, nie zbudujemy. W końcu 2014 r. Rosja ogłosiła, po miesiącach przepychanek i udawanego zdziwka, że jak niedobry Jewrosajuz nie chce, to oni se zbudują lepszy gazociąg, Blue Stream do Turcji, a Unia niech się wypcha.
Niemal natychmiast po tych deklaracjach pojawiły się znane sukcesy dyplomatyczne Władimira Władimirowicza wobec Erdogana i Turcji. Ruscy ogłosili, gdzie ten gazociąg Turkom zbudują, bez pytania Turków, co Turków lekko wkurwiło. No a potem jeszcze doszło latanie nad Syrią i Turcją kosztownym wojskowym ruskim złomem, bezskuteczne prośby Turcji, żeby przestali, bombardowanie Turkmenów w Syrii przez dzielnych ljotczików Pućki, aż w końcu dwaj maładcy, którym było prościej podchodzić do ataku znad terenu Turcji, dostali w dupę rakietą z tureckiego F-16 i mityczny „gazociąg do Turcji” zesrał się w sekundzie, w której ruski bombowiec zaliczył kamienistą syryjską glebę. Dalsze działania ruskiej „dyplomacji” w postaci oskarżania Erdogana, że bierze kasę z ISIS, było już właściwie typową ruską cherry on cake, brakowało już tylko napieprzania butem w mównicę przez Ławrowa.
Druga rzecz, która się wydarzyła, a która była w jakimś stopniu pokłosiem ruskiej agresji i następujących po niej sankcji, to straszliwy zjazd ceny ropy - i w efekcie gazu.
Ruski patent na zarobek był przez dziesięciolecia bardzo prosty: uzależniali ceny gazu ziemnego od średnich cen ropy z ostatnich lat (a ta nieustannie drożała). Spadająca cena ropy od 2014 przełożyła się na gwałtowny spadek cen gazu od 2015, i proces ten trwa, a kupienie dziś gazu od Ruskich bez patrzenia na historyczne ceny ropy nie jest już dziś problemem. Kiedy ropa była droga, Ruscy robili łachę, wyciągali tabelki, hohoho, no to możemy ewentualnie za tyle, bo przecież ropa tyle. Dziś uśmiechają się, kiwają głowami, pakupitie, u nas oczień tanio. W 2013 cena rzędu 450 USD za 1000 m sześciennych nie była niczym zaskakującym, w 2014 było to już 350 USD, w 2015 - 240 USD, dzisiaj mówi się o cenach rzędu 145 USD, a nawet 120 USD. Co prawda optymiści z Gazpromu założyli na ten rok cenę rzędu 200 USD, ale Ukraina już kupuje po 146, i to nie z Rosji (sic), więc można dosyć spokojnie zakładać, że nadal będzie tanieć. (http://energetyka.defence24.pl/269737,w-2016-gazprom-obnizy-ceny-gazu-dla-europy)
Co z tego wynika?
Skoro gaz jest tani, to, po pierwsze, zaczyna nie mieć znaczenia, skąd go masz. Jak różnica była duża - np. 350 USD za gaz z Rosji, 450 za norweski i 600 za katarski - to miało duże znaczenie. Jak gaz zaczyna być po 150 USD, bez względu, czy z Algierii, Rosji, Kataru czy Norwegii, to czemu się przejmować, skąd pochodzi?
Po drugie, skoro pochodzenie nie rzutuje na cenę, to po co brać gaz od bandyty, skoro można np. od kulturalnych Norwegów, albo z krajów faktycznie potrzebujących wsparcia, jak np. Algieria?
Po trzecie - skoro gaz tak staniał, to jego udział w kosztach przemysłu też zmalał. Skoro z 50% kosztów produkcji zszedł do 15% kosztów, to dalsza optymalizacja już w niewielkim stopniu poprawi konkurencyjność biznesu, a żeby ją osiągnąć, trzeba by wykulać jakieś miliardy na budowę infrastruktury. Z bandytą, który ma słaby pi-ar wśród cywilizowanych ludzi. No i pomyślcie, jesteście tym kolesiem z BASF czy innego Gas de France, robiliście loda wszystkim wokół, politykom, mediom, inwestorom, ruskim obleśnym gołym grubasom w saunie, żeby za cenę zeszmacenia i poniżeń kupić taniej gaz niż konkurencja, wydaliście 2 mld EUR na gazociąg, a teraz wszyscy wokół se mogą kupić gaz dwa razy taniej niż było w Waszym biznesplanie 5 czy 10 lat temu. Kiepska sprawa, nie?
I tu pojawia się jeszcze jeden fajny (nie dla Rosji) czynnik - Iran.
Wobec Iranu właśnie pod koniec 2015 zniesiono sankcje, i Iran ma gigantyczne zasoby ropy i gazu. 
Iran swoim gazem mógłby trwale wyłączyć dostawy gazu z Rosji do Europy. W tym celu trzeba by poprowadzić rurę z Iranu do Europy.
Ta rura musiałaby iść przez tereny tureckiego lub irackiego i tureckiego Kurdystanu, blisko granicy turecko-syryjskiej, a w wariancie południowym - przez Irak i Syrię nad Morze Śródziemne. Nie może tamtędy iść, bo ISIS, wojna w Syrii, napięcie na granicy turecko-syryjskiej.
Dlatego Rosjanom jest potrzebna jak najdłużej trwająca wojna w Syrii, z jak największą rozpierduchą w infrastrukturze, i w miarę możliwości wciągnięcie Turcji w jakiś sposób do tej wojny - żeby uniemożliwić budowę tego gazociągu.
Iran jest do pewnego stopnia wobec Rosji lojalny, nawet pozwalają Ruskim na strzelanie rakietami w Syrię nad swoim terytorium, ale w końcu kiedyś nastąpi „show me the money", zobaczymy gołą ruską dupę i Iran zacznie tę inwestycję, zwłaszcza, że ruska gra w Syrii została już nawet przez Asada przejrzana, i są silne naciski, żeby jednak putinowcy wojnę skończyli.
Stąd, tadaaaaam, Rosjanie odbili się od ściany i co właśnie ogłosili? Ano, zacytujmy ten kawałek z początku tekstu:
"W środę wieczorem Gazprom ogłosił, że podpisał w Rzymie z włoską firmą Edison (spółka francuskiego państwowego koncernu energetycznego EDF) i kontrolowaną przez rząd Grecji firmą gazową DEPA list intencyjny w sprawie dostaw rosyjskiego gazu przez Morze Czarne i państwa trzecie do Grecji oraz z Grecji do Włoch.”
Czyli co to znaczy? To znaczy, że Rosjanie bardzo by chcieli jednak wrócić do projektu South Stream, czyli ciągnąć rurę przez Morze Czarne. Tylko wrodzonej słoniowej gracji Rosjan możemy zawdzięczać, że ten projekt upadnie tak samo, jak poprzednie. Bo ta rura, no właśnie. Ta rura może wyjść na brzeg tylko w Rumunii - Rumuni jej nie chcą, albo w Turcji - no, wiadomo, no fuckin’ way. Albo w Bułgarii.
A Bułgarzy się dowiedzieli o tym z gazet wczorajszych.


Ruscy mogą jeszcze jednej rzeczy nie wiedzieć - że Bułgarzy kręcą głowami na nie i na tak całkiem inaczej niż reszta Europy. Wot, kakaja konfuzja.
PS. Oczywiście, jak popatrzymy na mapę, to widać, że można by rurę poprowadzić wcale nie przez morze, tylko z Rosji lądem do Turcji, a dalej lądem (tureckim) do Europy. Kłopot w tym, że po drodze z Rosji do Turcji jest taki kraj, który nazywa się Gruzja, a Rosja robi bardzo wiele w ciągu ostatniej dekady, żeby mieć z Gruzją jak najgorsze stosunki, od podsycania separatyzmów po zbrojną napaść. Zachodzę w głowę, czy na Kremlu są sami socjopaci, czy to jakaś wyrafinowana gra, miotanie się pijanym wielkim krajem od ściany do ściany.
PS2. Czekam na kolejny kosmiczny projekt Rosji, gazociąg "Siła Syberii" do Chin. Na razie na triumfalne zapowiedzi, że Rosjanie za chińską kasę zbudują gazociąg do Chin, Chińczycy odpowiedzieli 谢谢, sie-sie, zbudujcie za swoje, a jak rura dojdzie do granicy i cena będzie dobra, to może kupimy. Więc, rad-nierad, Gazprom szuka kasy, bagatela, jakichś 20 mld USD, a może się okazać, że i 30. W rublach od początku tego pomysłu projekt dzięki samemu spadkowi wartości ruskiej waluty zdrożał już dwukrotnie, a nie zrobiono praktycznie nic.

środa, 17 lutego 2016

Kwitologia polska, czyli co kto ma na Ciebie

Obśmiałam na fejsie (https://www.facebook.com/johanna.haase.10) akcję wydobywania kwitów Kiszczaka od wdowy po tym panu, w odwecie za jej próbę sprzedaży teczki TW "Bolka", czyli jakichś kwitów sprzed 40 lat na Wałęsę. Rozbawiło mnie to o tyle, że skoro archiwista Kiszczak trzymał u siebie takie rzeczy, to niewykluczone, że miał też dokumenty innych osobistości życia publicznego, np. Jarosława Kaczyńskiego, który wszak sam twierdzi, że był ważnym opozycjonistą w latach 80., i który też był pracownikiem Wałęsy w jego pierwszej Kancelarii Prezydenta, za czasów pana Wachowskiego i innych, o których satyrycy mówili, że to nie postać, tylko posiedzieć.


Jeden z zaprzyjaźnionych komentatorów na fejsie wyraził wątpliwość. "Kaczyński nie był nikim ważnym", napisał, "oni nie zbierali kwitów na wszystkich".
No więc opowiem, jakie są moje doświadczenia w tej kwestii.
***
Był, jak dziś mi się wydaje, pamięć jednak wygładza i idealizuje takie wspomnienia, był chyba jakiś ładny kwietniowy dzień, dobre trzydzieści lat temu, w radosnym nastroju poszłam do szkoły, nie, żebym była jakąś pilną uczennicą, czy prymuską, ale akurat nie miałam powodów do zmartwień.
Na pierwszej lekcji miała być klasówka z chemii, byłam z chemii słaba i jej nie lubiłam, ale tym razem miało być łatwo, kwas siarkowy, siarkawy, związki siarki, akurat tego się nauczyłam, więc klękajcie narody, licealistka, obryta, kwiecień, słońce świeci, świat jest wspaniały.
Po jakichś 20 minutach klasówki drzwi od klasy się uchyliły. Wszyscy zobaczyli, że stoi tam Tadzio Grabski*, dyrektor ogólniaka, wskazuje na mnie palcem i scenicznym szeptem mówi, ty, chodź. Ja, panie dyrektorze? Chemik się zainteresował, stanął wpół drogi między mną a drzwiami, o co chodzi? Niech ona wyjdzie, mówi dyrektor. Ale panie dyrektorze, mówię, klasówkę piszemy. Wiem, wiem, ale trudno, chodź.
Zamknął za mną drzwi, podeszliśmy do schodów, trochę dalej od klasy, słuchaj, dziecko, milicja tu po ciebie była. Po mnie? Milicja? No tak, powiedziałem im, aaaa, Joaśka, ona, udawałem, że dzienniki przeglądam, jej dziś nie ma w szkole, ma zwolnienie, ale niestety oni chyba pojadą po ciebie do domu, w każdym razie mówili, że masz się do nich zgłosić, jak się pojawisz w szkole. Tu masz adres, czeka na ciebie jakiś porucznik Bochniak.
Wróciłam do domu, zostawiłam rodzicom kartkę, gdzie się wybieram, pojechałam, miałam ten moment zawahania, czy brać szczoteczkę do zębów. Dyżurka, dyżurny, czego, aaaa, Bochniak, tak, skieruj się do pokoju 17, i to nie była milicja, tylko siedziba Służby Bezpieczeństwa. I powitanie: Co to kurwa za nielegalna działalność, jakieś szkolenie z minowania torów? 
Tak, działalność w nielegalnej drużynie harcerskiej, to mogło być podciągnięte pod próbę obalenia ustroju siłą oraz działalność zbrojną skierowaną w podstawy państwa, zwłaszcza, że była to drużyna o zacięciu wybitnie militarnym. Ale harcerstwo, skauting, takie przecież miały korzenie, te mundury khaki, te łącznice polowe, skoki spadochronowe, musztra, marsze na azymut, ten cały harcerski powrót do korzeni, który się odbył w latach 1980-81, pałatki, lilijki, leśne szkoły przetrwania, obrzędowość, tak, to mogło w takich tępogłowych bucach z SB budzić jakieś skojarzenia z, bo ja wiem, partyzantką?
No i zostałam licealną obalaczką ustroju siłą. Jasne, że były jakieś przesłanki, na przykład przyszłam na 1 maja rok wcześniej w stroju fanki Republiki, czarno, czarno, czarno, z białymi wstawkami, i wicedyrektor Żaczkowski przyleciał, co ty kurwa, strojem protestujesz przeciwko socjalizmowi? A nie był rok 1952, tylko jakiś 1983 czy coś. No więc były przesłanki, no i ktoś nas widział, jak gdzieś w szczerym polu jakiś kabel koloru maskującego ze zwijaka plecakowego koło torów rozwijaliśmy i podłączaliśmy. Może tak było, jak mówisz, ty pizdo, że to był zwijak telefoniczny i kabel podłączany do aparatów MB-66, a może ćwiczyliście wysadzanie pociągów?
Siedziałam tam długo, do wieczora. Koło szesnastej, jak się zaczęłam skarżyć, że jestem głodna, pan porucznik Bochniak powiedział, żebym "wypierdalała do spożywczego, kupiła se kefir i bułkę, wdupczyła i wracała w podskokach", co zrobiłam. Potrzymał mnie jeszcze ze dwie godziny (faktem jest, że sporo czasu zajmowało mu powtarzanie moich słów do protokołu jakiemuś młodemu, co stukał na enedrowskiej Optimie przez kalkę protokół jednym-dwoma palcami), i w końcu wróciłam do domu.
***
Dobre 10-12 lat później, jako młoda reporterka (no, nie przesadzajmy, około trzydziestki), jeździłam po różnych małych miasteczkach Małopolski. W jednym z nich byłam umówiona na wizytę we wzorcowym gospodarstwie rolnym, chciałam napisać o ich sukcesach w przekształceniach, eksporcie, rozwoju, pierdupierdu, zaanonsowałam się też wójtowi, że jak skończę u gospodarzy, to bym jeszcze do niego wpadła, może coś tam w jego gminie się dzieje, o czym warto napisać.
Przyjechałam, lato, niebo siarczyście błękitne, wjeżdżam na rynek, upał, a tam delegacja urzędników, wójt, zespół regionalny w strojach ludowych, przyjaźnie uśmiechnięci rolnicy, dyskretnie radiowozy policji i straży gminnej, gra strażacka orkiestra. Myślałam, że trafiłam na festyn ludowy, ale nie, podbiegają dzieci w strojach ludowych, chleb, sól, witają. Na mnie czekali.
Pan wójt bierze mnie pod łokieć, trochę tak za cycek, prowadzi wzdłuż szpaleru, pani Jadwiga, skarbnik gminy, pan Czesław, biznesmen w branży skór i futer, a tu nasz działacz kulturalny i animator, pan Bochniak.
- O, witam, panie poruczniku.
Impra się trochę skwasiła, jak to, haha, ale chyba pani mnie z kimś myli, panie poruczniku, 8 godzin się panu przyglądałam, ależ niemożliwe, no dobrze, to może później, a teraz łoj dana dana.
Pod wieczór, jak już wszyscy byli kompletnie pijani, ja, władze gminy, urzędnicy, zespół regionalny pieśni i tańca, biznes miejscowy i ministranci, strażacy, 100-osobowa załoga wzorcowego gospodarstwa, poszczególne tancerki ludowe kopulowały w krzakach z wzorowymi rolnikami, księgowe PGR rzygały, wójt leżał w misce z sałatką śledziową, podszedł do mnie Bochniak, nawalony, ale rzeczowy.
- Jeeeessss mi strasznie pszikro, ale ja pani już nie pammmmiętam.
- Ja pana pamiętam.
- Wie pani, jakby mi pani mogła gnoju nie robić, bo ja mam w papierach, że byłeeeem u... uuu... urzędnikiem państwowym.
- Pomyślę, dziś nie chcę już się nad tym zastanawiać.
Pijany pilot z miejscowego ośrodka agrolotniczego wiekowym, niemiłosiernie brudnym Mi-2 używanym do oprysków (miał problem, żeby wsiąść do śmigłowca, a ten z kolei wyglądał, jakby opryskiwał pola smołą, był tak obesrany grubą skorupą czegoś czarnego i zaschniętego) odstawił mnie w środku nocy nielegalnie do domu, lądując na szkolnym boisku nieopodal mojego osiedla, jaaaaaaa nie daaam rady? pani paaaaaaczyy, pani redaktor, tylko nie... nie.. niech mi pani mówi, czy tu sssssssą jakieś przewody, bobobobobo nie widzę po ciemku.
(Chryste Panie, nie wiem, czy mam to kiedyś w życiu dzieciom powtórzyć)
***
Po paru tygodniach przyszła refleksja, zaczęłam szperać, potem pojawił się IPN i okazało się, że mam całkiem sporą teczkę. Porucznik Bochniak okazał się bardzo miłym i niezwykle szybko i przykładnie współpracującym informatorem. Wyszło, że kapowała na mnie moja wychowawczyni (co mnie zdziwiło, bo choć nie było między nami sympatii, to jednak uważałam ją za osobę przyzwoitą), nauczyciel od wychowania technicznego, geograf, wicedyrektor szkoły. Niektórzy, jak geograf, tylko odpowiadali na pytania, gdy byli pytani; inni, jak łysol od prac technicznych, sami ochoczo lecieli z donosem. Równocześnie kapowali na wszystkich wokół - wicedyrektor na historyka, że jest pedałem i podrywa chłopaków, łysol od WT na chemika, że bzyka plastyczkę, a plastyczka na fizyka, że wynosi zupy ze szkolnej stołówki do domu.
SB miała przez jakiś czas jazdę na moim punkcie, chodzili wszędzie, jak się zapisałam na kółko gitarowe, to sprawdzali wszystkich na kółku i repertuar (no bo wiadomo, cośmy tam grali), jak się zapisałam na kółko literackie, to domagali się przeglądu wszystkich prac przez nas tam pisanych (fortunnie siedziba kółka znajdowała się 50 m w linii prostej od siedziby SB, więc chudy polonista nie musiał z naręczem zeszytów daleko dymać). Jak poszłam na giełdę znaczków, to przez trzy tygodnie wysyłali tam smutnego starszego pana z klaserem, żeby sprawdził, o co chodzi i czy może druków jakichś nie rozpowszechniam.
***
Sądzę, że SB w moim przypadku szła na ilość. Nie wiem, może się nudzili, a taka barwna postać (hi, hi) dała im możliwość wykazania się, zarzucenia szeroko sieci, a nuż się coś wyciągnie. W mojej ocenie - gówno wyciągnęli, zamknęli mi zresztą tę teczkę już w 1987, pewnie byłam nierokująca, no, ale może dostawali premię za każde kolejne koło na wodzie, które wywołałam. W mojej teczce pojawiło się - w charakterze źródeł informacji, kontaktów, potencjalnych obiektów do rozpracowania - blisko 40 kolejnych osób, znajomi, koledzy szkolni, rodzina, nauczyciele, harcerze i instruktorzy harcerscy, jak trędowata szłam i zarażałam wirusem esbecji wszystkich dookoła.
Ale dzisiaj, jak słyszę, że na Kaczyńskiego mogą nic nie mieć, bo przecież "nie był nikim ważnym", to myślę, ludzie, Kaczyński nie był nikim ważnym? Mimo wszystko było pewnie z tysiąc razy ważniejszy ode mnie, licealnej wariatki i harcerki grającej antyustrojowo i prowokacyjnie "Obławę" gdzieś na peronie prowincjonalnego dworca.
*) Nazwiska w tekście zmienione.

czwartek, 11 lutego 2016

Jak wyhodować sobie problem


Banki ciężko pracowały przez ostatnie 15 lat na gorzki czopek, jaki im zaaplikuje nowy rząd. Lata wytężonej pracy przy manipulowaniu opinią publiczną, bagatelizowaniu problemów, przykrywaniu afer, lata braku reakcji na oczywiste dojenie obywateli - macie, czego chcieliście, wraz z wszystkimi ZBP, KNF i co tam jeszcze fajnego wymyśliliście do wręczania statuetek.


 Trendy zakupowe się zmieniają, i ludzie przestają kupować w sklepach na ulicach, a idą do galerii, albo władza lokalna rewitalizuje rynek i dzieje się na odwrót. Robi się cieplej, więc kupują mniej ubrań i butów na zimę, a więcej na okresy przejściowe, więc producenci polarów i trampek zarabiają mniej lub więcej. Węgiel tanieje lub drożeje, kopalnie zarabiają mniej lub więcej. Węgla wozi się po świecie więcej albo mniej, stocznie zarabiają więcej albo mniej na budowie statków. Ropa drożeje lub tanieje, i zależnie od tego więcej zarabiają floty samochodów i samolotów lub koncerny paliwowe. Ci, co zainwestowali więcej lub mniej w gaz łupkowy albo w instalacje do produkcji paliwa syntetycznego z węgla, w ślad za tymi trendami zyskują lub tracą. Ciepłe lato - zyskują browary, zimne lato - zyskują firmy wożące ludzi do Egiptu. Tak to już jest w gospodarce, nie?

Przepraszam za ten zalew banalnych oczywistości. Tylko z bankami i kredytami CHF/EUR w Polsce jest inaczej - jak banki nie zarobią w okresie, ha, ha, nieokreślonym (wyrabia się poczucie, że w ciągu roku, a chodzi przecież naprawdę o 20 lub 30 lat) jakiejś kwoty, którą dowolnie się określa na 28, 44, 80 albo 100 mld PLN (wpisz, co chcesz, papier jest cierpliwy, ciemna masa pismacka i tak tego nie weryfikuje), to ta kwota ZNIKNIE. Nie wiem, jak, na mój gust powinna się pojawić gdzie indziej, np. jak rodzina zamiast 2000 na miesięczną ratę do banku wyda 1600, to te 400 wyda na żarcie, ubranie, commuting, tenisa, wczasy, czy coś tam, z czego będą podatki, płace, rozwój gospodarki - ale wg bankowców i ich wiernych sługusów medialnych te pieniądze ZNIKNĄ. Nie wiem, czemu mają zniknąć, banksterzy tego nie tłumaczą, przecież jesteśmy debilami, głupimi dziećmi z Downem, można się tylko pochylić i poklepać z litością po policzku takiego, a szczegóły to sobie omówią pan Jeremi z panem Leszkiem i ewentualnie z tym tam Leslie Nielsenem z domu inwestycyjnego należącego do Pekao, czyli możemy go podpisać "niezależny ekspert".
(Czy ktoś rozumie, dlaczego wg logiki medialnej twarde zasady biznesu muszą obowiązywać wszystkich poza bankami? Czemu to wyłącznie kredytobiorcy mają akceptować zmianę tabeli opłat, a nie bank? Czemu sklep, stragan, szkoła językowa, taksówkarz, biuro nieruchomości mogą zbankrutować, ciąć koszty, zmieniać profil przychodów, uelastyczniać ofertę, a takie samo oczekiwanie wobec banku to jest naruszenie tabu i status quo i opierdoli mnie prof. Balcerowicz?) Bankowcy i ich sługusy przez lata mówiły, nieeeeee, nie ma sensu tego ruszać, kredyty frankowe są doskonale spłacane, poza tym to taki drobny fragment rynku bankowego, nie ma sobie co tym zaprzątać głowy, mamy zdrowy rynek bankowy, nigdzie na świecie banki nie mają takiej rentowności jak w Polsce, 9-12%, podczas gdy w starej Europie rentowność banku to jest 3, 4, czasem 6 procent. No bo przecież NIE DAŁO się w żaden sposób obniżyć opłat od spreadów, najwyższych na świecie opłat interchange za używanie kart, KONIECZNE były wszystkie akcje w rodzaju opcji walutowych czy polisolokat, które są bankową wersją wyjebania emerytów przez bandytów metodą na wnuczka. I WTEM okazuje się, że ten super zdrowy polski sektor bankowy, który tyle zarabia na kredytach złotowych, na prowadzeniu kont, na leasingach, na foreksie, na deweloperce (czy jest jeszcze jakiś bank, który nie ma własnej firmy deweloperskiej?), bo zagarnia się w ten sposób hałdy budżetowej kasy w ramach programów "Mieszkanie dla bankowca" i "Developer na Swoim", że ten super bezpieczny i dochodowy sektor bankowy chyba jednak w 100% zależy od tych kredytów walutowych udzielonych tej jakoby garstce ok. 650 tys. rodzin (bankstera poznasz po tym, że mówią "osób", no bo przecież każde mieszkanie kupione za CHF to wg ich narracji chyba jest jednosobowe). Bo przecież tak na zdrowy rozum kredyty CHF/EUR i jakie tam jeszcze były to powinno być mniej więcej 3 do 10% całego strumienia przychodów banków, a słyszymy, że CAŁY system się zawali. Najzabawniejsze jest, że KAŻDA próba dyskusji z obrońcami bankowego status quo to szereg prób zmiany tematu zakończonych jakimś oświadczeniem w rodzaju "budżet tego nie wytrzyma", tak, jakby w ogóle miał być jakiś budżet w to zaangażowany, albo jakby mityczne DOBRO BUDŻETU było dobrem nadrzędnym. Tymczasem, drodzy banksterzy, mieliście 7-8 lat na dobrowolne uporządkowanie tematu, tak, by wilk był syty i owca cała, ale woleliście ustami skaptowanych dziennikarzy powtarzać, że dobro systemu bankowego (i "budżetu") jest nadrzędne i że nie ma problemu. No to teraz macie problem, bo zabierze się za jego rozwiązanie banda żądnych sukcesu i poparcia populistów, którzy poszukają sposobu na jego sfinansowanie u was.

wtorek, 2 lutego 2016

Eryk Żelewski z Lęborka, "kat Warszawy", Niemiec z wyboru

Syn Ottona Jana Żelewskiego i Elżbiety Żelewskiej z domu Szymańskiej, urodził się 1 marca 1899 r. w Lęborku. 


Jego rodzina wywodziła się z długiej linii rodu Żelewskich, "od pokoleń osiadłej na Pomorzu. Jego przodkami od XVIII w. byli Michał Żelewski (ok. 1700–1785) i Anna Zofia Pierzchwa, których syn Franciszek (ok. 1735–1788) poślubił Ewę Kętrzyńską. Ich synem był Andrzej Klemens Żelewski (ur. 1778), który ożenił się z Konkordią von Grubba. Ich pierworodny Otton August Ludwik Rudolf von Żelewski (1820–1878) poślubił Antonię Fryderykę z d. Żelewską." (Irek Cezary Tuniewicz, "Eryk z Lęborka", http://pressmania.pl/?p=24577).
Sam Eryk Żelewski uczył się w gimnazjach w Wejherowie, Brodnicy i Chojnicach, gdzie co prawda językiem wykładowym był niemiecki, ale też większość młodzieży poza szkołą posługiwała się językiem polskim. Młody Eryk mieszkał m.in. na stancji u wuja, kupca Józefa Żelewskiego, który to wuj był polskim działaczem narodowym w Brodnicy i oczywiście mówił po polsku. Można więc co najmniej założyć, że Eryk po polsku rozumiał i w jakimś zakresie potrafił się nim posługiwać, nawet jeśli nie była to znajomość biegła.
Wikipedia pisze nam: "Rodzina Ottona Jana von Żelewskiego była niewątpliwie rdzennie polska – stwierdził Marek Dzięcielski, biograf von dem Bacha. Ten sam badacz wykazał, że żaden z przodków przyszłego niemieckiego generała SS i Policji nie używał przydomku „Bach”. Jeszcze w średniowieczu w Zelewie w pow. wejherowskim osiadła rodzina Bach, która później pisała się Bach Żelewski, ale późniejszy wojskowy niemiecki się z niej nie wywodził. Pochodzenie od tej rodziny przypisał sobie samowolnie, żeby zatrzeć swoje słowiańskie pochodzenie. Po raz pierwszy użył podwójnego nazwiska von dem Bach-Zelewski w 1933, sześć lat później zdecydował się na ostateczne zerwanie śladów, mogących wskazywać na jego pochodzenie. W liście do Heinricha Himmlera z 29 października 1940, tak motywował swoją decyzję: "Powołując się na naszą rozmowę podjąłem w większym zakresie badania genealogiczne, aby w rezultacie przestać nosić drugie polskobrzmiące nazwisko. (...) przywiązuję wagę do tego, aby moi potomkowie, a zwłaszcza moi trzej synowie, mogli w przyszłości wstąpić do SS i w każdej chwili wykazać działania swego przodka, SS-Gruppenführera przeciwko Polsce". Zgodę na zmianę nazwiska uzyskał 28 listopada 1940 i odtąd pisał się von dem Bach. Polskie korzenie potwierdził także biograf von dem Bacha Tomasz Żuroch-Piechowski. Wszyscy znani przodkowie niemieckiego wojskowego byli wyznania rzymskokatolickiego, przez stulecia związanymi z kościołem parafialnym w Strzepczu. Fakt ten był niewygodny dla von dem Bacha, który starał się zacierać ślady swojego pochodzenia. On sam był wyznania ewangelickiego, jednak nie wiadomo kiedy zmienił konfesję."
(Co ciekawe, na patriotycznie wzmożonych polskoprawackich stronach WWW można znaleźć całkowicie sfałszowane biografie Eryka Żelewskiego, mówiące np. o tym, że pochodził z pruskiej rodziny szlacheckiej albo że jego ojciec zginął w czasie IWŚ - jest to życiorys rozpowszechniany przez samego EŻ, ale jednak nieprawdziwy. Przykładowy brzmi tak: "Urodził się 1 marca 1899 w Lęborku [Lauenburg] na Pomorzu jako syn Oskara von Zelewskiego. Wywodził się ze starej pruskiej rodziny ziemiańskiej, osiadłej w majątku Zelewo [Seelau] na Kaszubach, około 20 km na północny-zachód od Wejherowa. Ojciec Ericha zginął w czasie walk nad Narwią w 1915, jako oficer rezerwy piechoty armii Wilhelma II." Prawdziwa tu jest tylko data urodzenia EŻ.)
W wieku lat 15 wstąpił na ochotnika do wojska, walczył w IWŚ, w wieku 17 lat awansowany na pierwszy stopień oficerski. Po wojnie służył w różnych formacjach paramilitarnych na granicach krwawiącej wtedy Rzeszy, m.in, walcząc z powstańcami śląskimi czy agitując na Mazurach i Pomorzu za Niemcami. To stanie na froncie przeciw Polakom na pograniczu polsko-niemieckim określiło jego przyszłość. Kiedy wybuchła IIWŚ, robił w zasadzie to samo, najpierw na Górnym Śląsku, a potem na Żywiecczyźnie.
Ponieważ Żywiec w 1939, jako Saybusch, został wcielony do Rzeszy, to jego mieszkańcy, wg dzisiejszej logiki prawaków, zostali Niemcami. Eryk Żelewski nie podzielał jednak tej logiki i postanowił region ten zniemczyć jeszcze bardziej - nakazał wysiedlić ok. 18 tys. mieszkańców okolicznych wsi (skierowano ich, ograbionych z całego dobytku, na wschód, do Galicji, czyli ówczesnego Generalnego Gubernatorstwa), a na ich miejsce sprowadził Niemców z terenów obecnej Rumunii.
Dolina Soły temu synowi polsko-niemieckiego pogranicza musiała się szczególnie spodobać, bo w tym czasie zwrócił uwagę na urocze miasteczko u ujścia tej rzeki do Wisły, nieopodal dawnej śląskiej granicy, Oświęcim. Wpadł na pomysł, żeby tam założyć obóz koncentracyjny, który błyskawicznie zyskał złowrogą sławę.
(Rok później do założonego przez Eryka Żelewskiego obozu Auschwitz trafi z jednym z pierwszych transportów młody konspirator Witold Pilecki, młodszy od Żelewskiego ledwie o 2 lata. Osiem lat później zostanie zamordowany na polecenie Romana Kryże, sędziego stalinowskiego i ojca Andrzeja Kryże, ulubieńca pisowskiego ministra sprawiedliwości Ziobry).
Nie dziwi więc, że Eryk Żelewski zyskał opinię człowieka do trudnych spraw, najpierw rzucono go na odcinek białoruski, gdzie wykazał się skutecznością w mordowaniu cywili i walce z partyzantką, potem podążał za armią idącą na Moskwę (miał zostać w Moskwie dowódcą policji; prawda, że po Dzierżyńskim byłaby w tym pewna prześmiewcza logika?) i przy okazji nadzorował mordowanie Żydów (już podpisywał się wówczas jako von dem Bach - Zelewski - nie miał jednak nigdy w rodzinie żadnego Bacha i było to typowe nom de guerre na potrzeby nazi-kamratów. Mordował z takim entuzjazmem, że nabawił się rozstroju nerwowego, od którego salwował się wyjazdem do wód w stronach rodzinnych - Zopott i okolice.
To na niego postawił Hitler, gdy trzeba było sobie poradzić z Powstaniem Warszawskim. Próbuję sobie to wyobrazić, jak normalne zarządzanie kryzysem w korporacji. 
- Coś tam się spierdoliło w Warszawie, Heini? Bo mnie coś ucho po zamachu boli.
- Ja, mein Führer, faktycznie, gówno walnęło w wentylator.
- Ale dajemy radę, czy trzeba delegować środki?
- No warto by tam kogoś posłać, bo się rozlewa.
- A nie mieliśmy takiego eksperta, tego tam pół-Polaczka, co to od 5 lat się chce wykazać i generalnie zarządza kryzysami tam na wschodzie?
- Aaaaa, ten tam Zelefsky czy jak mu tam, ten niby "von dem Bach", jaaaa, mein Führer, dobry pomysł. Majorze, łączcie z Zopott. ERYK? Masz pilną robotę, bierz delegację.
No i tak to mniej więcej musiało wyglądać.
***
Eryk Żelewski, nazywający się "von dem Bachem", przybywa do Warszawy. 
Wikipedia: "1 sierpnia 1944 von dem Bach przebywał w sopockim Grand Hotelu, po wybuchu powstania warszawskiego został mianowany przez Heinricha Himmlera na dowódcę oddziałów SS skierowanych (zgodnie z dyrektywą Hitlera) do jego stłumienia. Do Sochaczewa pod Warszawą przybył prawdopodobnie wieczorem 5 sierpnia, choć na procesie w Norymberdze utrzymywał, że stało się to dopiero w połowie sierpnia. 
Oddziały SS i tzw. Osttruppen (oddziały kolaborantów z Azerbejdżanu, Rosji itd. - przyp. JH) pod komendą von dem Bacha dopuściły się zbrodni wojennych na ludności cywilnej Warszawy (głównie podczas masakry na Woli i Ochocie), za które jest odpowiedzialny von dem Bach jako dowódca Korpsgruppe von dem Bach. Wieczorem 5 sierpnia von dem Bach doprowadził do złagodzenia eksterminacyjnego rozkazu Hitlera, zakazując mordowania kobiet i dzieci, które miały być odtąd kierowane do obozu przejściowego w podwarszawskim Pruszkowie. 12 sierpnia Bach jeszcze bardziej złagodził rozkaz Hitlera poprzez wydanie zakazu mordowania polskich mężczyzn – cywilów. Mimo to niektóre oddziały niemieckie nadal dopuszczały się zbrodni na ludności cywilnej i wziętych do niewoli powstańcach. Oblicza się, że z 150–200 tysięcy cywilnych ofiar powstania, aż 65 tysięcy zginęło w masowych egzekucjach.
Po 2 miesiącach ciężkich walk powstańcy skapitulowali. Von dem Bach osobiście potwierdził swoją odpowiedzialność za zbrodnicze działania wojsk niemieckich w trakcie pacyfikacji powstania warszawskiego, które podlegały mu w czasie gdy nimi dowodził – zeznania te złożył przed polskim prokuratorem przesłuchującym go na przełomie stycznia i lutego 1946 w Norymberdze." (https://pl.wikipedia.org/wiki/Erich_von_dem_Bach-Zelewski)
***
Ciekawe musiało być jego spotkanie z Tadeuszem Komorowskim "Borem", dowódcą AK i PW'44. Komorowski był starym oficerem kawalerii w CK monarchii, IWŚ ukończył jako porucznik, walcząc po stronie państw Centralnych tak samo jak Eryk Żelewski, w 1936 na Olimpiadzie w Berlinie zdobył srebrny medal w jeździectwie. Obaj mówili świetnie po niemiecku, na wszystkich zdjęciach, których widać spotkanie ich obu 5 października 1944 w Ożarowie, EŻ się miło uśmiecha.
Dygresja, ale sama się nasuwa, kiedy wspomnimy żywiecki epizod Eryka Żelewskiego: "Po 1470 r. Komorowscy stanęli po stronie króla polskiego Kazimierza Jagiellończyka przeciwko Maciejowi Korwinowi i stracili ziemie słowackie. Władca Polski w rekompensacie za utracone dobra oddał im w posiadanie m.in. Żywiec, Szaflary, Ojców; przejściowo posiadali też Nowy Targ. Żywiecczyzna należała do Komorowskich przez ok. 150 lat. Zbudowany został wówczas m.in. istniejący do dziś zamek, a w kościele parafialnym dobudowana kaplica Komorowskich. Ich władanie w Żywcu zakończył niesławnie zadłużony hulaka, praprawnuk Piotra, starosta oświęcimski Mikołaj Komorowski, który sprzedał majątek w 1624 r." (Polityka, http://bit.ly/1Qabo3b). Dodajmy, że rodzina Bora-Komorowskiego to m.in. ta słynna ciotka Bronka Komorowskiego, która uratowała ojca Jarosława i Lecha Kaczyńskich w czasie PW'44).
Tadeusz_Bor_Komorowski_and_Erich_von_dem_Bach_in_Ozarow
***
Po wojnie w zasadzie udawało mu się uniknąć kary - bo trudno za taką uznać de facto areszt domowy. Sądzono go dopiero w latach 60., za pojedyncze przestępstwa kryminalne: "oskarżony ponownie już w 1962 o morderstwo 6 niemieckich komunistów został w 1963 skazany przez sąd w Norymberdze na dożywocie, nie odpowiadając przed sądem za zbrodnie ludobójstwa"(wiki).
"8 marca 1972 roku w szpitalu więziennym na przedmieściach Monachium zmarł starszy mężczyzna, który przed aresztowaniem pracował jako nocny stróż zatrudniony w firmie „Wach- und Kontrolldienst Carl Tauer”. Informację o jego śmierci podano dopiero dwa tygodnie później, ale niemieckie media ekscytujące się przygotowaniami do zbliżającej się olimpiady w Monachium nie zwróciły na nią uwagi. Tylko w tygodniku „Der Spiegel” ukazała się krótka notka, w której napisano: „W wieku 73 lat zmarł Erich von dem Bach-Zelewski, były generał broni SS i generał policji. Był jedną z najbrutalniejszych i najbardziej osobliwych postaci w Zakonie Trupiej Czaszki”." - to znów Irek Cezary Tuniewicz, "Eryk z Lęborka", http://pressmania.pl/?p=24577.
No cóż, możemy Eryka Żelewskiego nazywać "Niemcem", bo to bardziej po prawacku niż nazwanie go "nazistą polskiego pochodzenia i Niemcem z wyboru", a w każdym razie łatwiej w przeciętnym prawackim łbie pomieścić taką wizję świata. Ale ona nie jest taka jednoznaczna, prawda?