Dziś blog wspiera:

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Autoryzowany serwis

Pomysł był dosyć prosty - kupić jakiegoś używanego sztrucla, z tradycyjną skrzynią biegów, i popróbować, czy damy radę jeszcze takim jeździć. No bo po dwudziestu latach używania automatów ma się już inne nawyki.


A inne nawyki mogą zabić. Na przykład hamulec: w małych skuterach tylny (raczej do zwalniania) jest w lewej klamce, przedni (jak za mocno zahamujesz, to staniesz na przednim kole) w prawej. W dużych skuterach, z ABSem i bajerami, w prawej nadal jest przedni, ale w lewej jest bajobongo, bo jak lekko naciskasz, to tylny, a jak mocno, to się włącza zsynchronizowany, z ABSem, przedni i tylny jednocześnie.
Więc człowiek po 15 czy 20 latach jeździ z lewą ręką na lewej klamce, żeby przyhamowywać, zwalniać, stać na światłach (gdy się można stoczyć) itede.
No, a w manualach w prawej klamce jest przedni, a tylny jest pod prawą nogą. Lewa klamka to sprzęgło, które trzeba wcisnąć, nim lewą nogą zmienisz biegi. Jak masz odruch, i przed tobą gwałtownie hamuje samochód, to odruchowe złapanie lewej klamki nic nie da, rozwalisz się, kurczowo ściskając sprzęgło lewą ręką, zamiast wciskać hamulec prawą nogą. To tak z grubsza.
No więc chcieliśmy poćwiczyć na manualu, żeby zobaczyć, co i jak, bo może w naszym wieku czas przesiąść się na jakiegoś czopera czy coś.
***
Wybór padł na używanego Rometa ZK50. Silnik słabiutki, ale do nauki i odsprzedania za trzy miesiące akurat. Cena - jakoś w granicach dwóch tysięcy złotych, więc niezbyt drogo. Trzylatek. Widać, że swoje przeszedł, miał dwóch współwłaścicieli, którzy w sumie mieli mniej niż 35 lat i zamiennie sobie na nim śmigali gdzieś pod Ostrołęką. Kupione, zapłacone, jeździmy.
Szło nam słabo, ale też pojazd sprawował się coraz gorzej. Rozpędzał się bardzo powoli, do 35 km/h dochodził w pewnym momencie na odcinku 1 km, a więcej się nie bardzo dało (albo my nie mieliśmy wystarczająco długich prostych). Pojechaliśmy do Autoryzowanego Serwisu Rometa.
***
- Co panią sprowadza?
- Chciałabym oddać do przeglądu tę zetkę.
- To chujowy motór jest.
- Rzeczywiście, są z nim problemy.
- Mam w chuj reklamacji. Rocznik 2012?
- Tak.
- To chujowy. Chińskie barachło z polskimi nalepkami krzywo przyklejonymi. Niech pan tu stawia.
- OK, no dobrze, tu kluczy...
- Łoszkurwa, ale ma pogiętą podpórkę.
- Rzeczywiście.
- Strasznie pogięta, z kim pani na tym przesiaduje? Z jakimś grubasem?
- Nie, takie już kupiłam.
- Bez pierdolenia, one od nowości nie są takie pogięte.
- Od dwóch młodych chłopaków kupiłam.
- Może pedały, co?
- Hę...?
- No pedały, wiesz pani, siadają takie pedały na motórku i jeden drugiego posuwa od tyłu...
- Ale...
- No w odbyt, tak to pedały robią. Podskakują, posuwają się, a nóżka się wykrzywia.
- No wie pan...
- Ale niech pani powie, wyglądali na pedałów?
- No raczej nie...
- To może studenci. Studenci też pojebani. Wsiadają, zapierdala takich dwóch, ten z przodu kieruje, a ten z tyłu, wie pani co popierdoleniec jeden robi?
- Posuwa go w odbyt?
- A gdzie tam, ulotki kurwa rozrzuca. Co pani z tym odbytem.
- No myślałam...
- Albo wtyka za wycieraczki. Jadą tacy popierdoleńcy w korku i wrzucają ludziom ulotki, jak kto ma otwarte okienko. Pani ma otwarte okienko? Bo ja mam wszystkie i tych ulotków mam w chuj.
- Ja nie mam.
- A, bo pani pewnie ma klimę. Takie babki to mają jakieś pedalskie grandwitary i klimę.
- Nie mam grand vitary.
- No kto tam panią wie. Czyli tak, wymiana podpórki, ale to będzie trwało.
- Ale on słabo pali, a podpórka to pikuś...
- Podpórka to nie pikuś, bo te cioty przysyłają części raz na kwartał, będziemy czekać do sierpnia-września.
- Ale jest lipiec...
- No właśnie, postoi se trochę u mnie. Co tam jeszcze? A, pewnie kranik do wymiany. A on jest jeszcze na gwarancji?
- No już raczej nie. Ale jaki kranik...?
- Mówię pani, kranik trzeba wymienić bo to, co tam jest fabrycznie, to chuj.
- Ale gdzie, tu pod bakiem...
- To nie jest bak, a poza tym ten przewód paliwowy też trzeba wymienić, pani patrzy.
- Ale po co mi przewód...
- Chce się pani zmienić w żywą pochodnię? Lubi pani być żywą pochodnią? Bo zmieniam przewód albo żywa pochodnia.
- Ale jak żywa...
- No właściwie nieżywa. Jedzie pani, a tu dups, większa dziura, albo coś, i jeb, tu leci, na blok gorący, i żywa pochodnia, po chwili nieżywa.
- No dobrze, a co z tym, że słabo pali.
- To się przy okazji zrobi. To co, reflektuje pani na nową podpórkę czy wyprostować starą?
- Może da się wyprostować starą...
- To se pani sama prostuje. Zdemontować, w imadło i parę razy pierdolnąć młotem, aż się wyprości.
- Ale jak ja mam...
- To zamawiam nową. To jest tania część, kawał żelaza, ale nowa będzie tak samo chujowa, tylko może pani nie da pedałom motorka, to się nie pokrzywi.
- Dobrze.
- I nie siadać na motorku z grubasem, jak stoi na podporze.
- Dobrze.
- I tę resztę też zamawiam, tak?
- Tak.
***
Jakieś trzy tygodnie później zadzwoniłam do serwisu, bo mnie martwiło milczenie.
- A, dobrze, że pani dzwoni, bo już zrobione.
- Pali?
- Co pali?
- Zetka czy pali.
- A nie paliła?
- No słabo.
- Kranik wymieniliśmy i przewód. Podpory nie ma, czekamy. Ten pedał, co jeździ po Polsce i części wozi, był u nas i zabrał zamówienie na podporę, bo przy sobie nie miał.
- Ale czy pali?
- Noszkurwa, pali srali, no coś się kobito tak uwzięła, przecież kurwa żeśmy o tym zapomnieli. Proszę za tydzień zadzwonić.
***
Po tygodniu przyjechałam.
- A to pani od tej pedalskiej zetki.
- Czemu pedalskiej?
- No bo się na niej pedały...
- Aaaa, tak, posuwały. Tak, od tej.
- Musiała mnie pani podpierdolić?
- Ale co...
- Musiała pani zadzwonić do Rometa i naskarżyć na mnie?
- Ale ja nie...
- Dzwonili do mnie i pytali, czemu nie zamówiłem tej podpory, bo pani się skarżyła.
- Ale ja nie wiedziałam, pan mówił, że pan zamówił, tylko że nie przysyłają, i ja chciałam ich spytać, czemu nie przysyłają, a oni, że pierwsze słyszą, że pan nie zamawiał.
- Bo jestem u nich na haku.
- Bo co?
- Bo mi nie chcą części wysyłać.
- To może ja kupię na Allegro.
- O, widzi pani, dobry pomysł. To ja bym pani zrobił listę, co jeszcze potrzebuję.
- Ale ja chcę tylko do mojej zetki...
- Aaaaaa, no to mi pani nie pomoże?
- No nie.
- To niech go pani zabiera.
- Ale pali?
- Pali pali.
Sprawdzamy, motorek nie pali.
- A, bo tu kranik jest zamknięty.
- To ten, co go pan miał wymieniać?
- Paaaaaaaaweeeeeł, wymieniałeś kranik w pedalskiej zetce?
- (Głos z parkingu) Nieeeeeee.
- A zlewałeś z niej paliwoooo?
- Nieeeeee.
(Obserwuję procedurę zlewania paliwa do butelki po oranżadzie Helena, resztki do burzowca, wymiana kranika, wlewanie z powrotem paliwa z Heleny, odpalanie, motor nie pali).
- To chujnia jakaś.
- To ja go zabiorę.
- To jak se pani chce.
***
Drugi Autoryzowany Serwis naprawiał go kolejny miesiąc, dojechała do nich podpora przekierowana przez producenta, więc ją wymienili, i jeszcze kilka innych rzeczy, na nowiuśkie. Ze starej zetki została chyba rama i manetki. Jakoś w połowie września zadzwonili, że można zabierać. Zapłaciłam prawie 6 stów za serwis, odpaliłam i pojechałam. Ujechałam dokładnie, jeśli można wierzyć Google Maps, 123 metry i zetka zgasła na środku dwupasmówki, ledwo uszłam z życiem. Dopchałam ją z powrotem.
- Aaaaaa, już pani jest? No tak, one są takie raczej awaryjne.
***
Sprzedaliśmy to w cholerę, za pół ceny, bez żalu, bo jednak parę razy byśmy komuś w d... na tym sprzęgle zamiast hamulca wjechali. Nowy nabywca, znajomy, rozkręcił gaźnik i zadzwonił. Był listopad czy nawet grudzień, długie wieczory, miał facet czas i chęć.
- Wiesz co, głupio mi, bo ja od Was kupiłem tę zetkę w super stanie...
- No nie przesadzaj.
- No tak, kupa nowych części, ale nie paliła...
- Niestety, rozumiem, że dalej nie pali...
- Wiesz co, pali świetnie, posłuchaj...
(Słyszę, jak zetka odpala).
- No, co się stało, że odpala?
- A wiesz co, w gaźniku były jakieś paprochy.
***

Nie wiem, może znów się skusimy. Tylko może teraz już nie Romet, może jednak Suzuki czy coś. Zobaczymy. Na razie cały czas myślę, jak widzę dwóch chłopaków na motorze, no, wiecie o czym.

wtorek, 14 czerwca 2016

Co myśli yiayia, czyli sukces - i wtopa

Króciutki przykład na to, że nie wystarczy zrobić głośną reklamę, trzeba jeszcze unikać wkurwiania klientów. Oczywiste? Nie do końca.


Amerykański koncern Kraft Foods połączył się niedawno z Heinzem, tworząc największą na świecie firmę produkującą żywność, Kraft Heinz. (Jeśli ktoś uważa, że to zabawne, że największy, w dodatku amerykański koncern, ma nazwę po niemiecku oznaczającą mniej więcej "Siła Heńka", to przypominam Osram, że już nie wspomnę o takich firmach, jak np. PPHU Fart. Ale wróćmy do naszych baranów).

Zanim Kraft wszedł w Heinza, sam się podzielił. Wyłączono z Krafta całą masę marek przekąskowo-cukierniczych i stworzono nową firmę Mondelez International (robią czekoladę Cadbury, ciastka LU, kawę Jacobs i Maxwell House, Milkę, Oreo itd., nie będę tu przepisywać Wikipedii). Odchudzony Kraft zostawił sobie to, co było istotą jego biznesu, czyli przetwory, produkty mleczarskie, sery itd. Znowu: jak kto ciekawy, to sobie może obejrzeć Listę marek Krafta (IMHO niepełną), nie będę tu się rozpisywać.

Jedna z marek Krafta to Athenos. Firma, która ma procesy o dodawanie tłuszczów trans i o używanie opakowań z tektury produkowanych przez wycinaczy lasów deszczowych, postanowiła uruchomić markę odwołującą się do tradycyjnej kuchni, greckich receptur i śródziemnomorskiej tradycji. Powołali więc tego Athenosa i srrrru, dawaj tłuc na rynek amerykański "grecki hummus", "grecką fetę" i co tam jeszcze im do głowy przyszło.


W Unii Europejskiej "od 14 października 2002 nazwa „feta” jest chroniona i zastrzeżona wyłącznie dla serów pochodzących z Grecji", jak donosi Wikipedia, więc wszyscy producenci "fety" z Danii, Polski itd. musieli swoje sery nazwać po tym czasie inaczej (polscy producenci grają na podobieństwie tej nazwy do czasownika "fetować" i coś tam próbują, ale feta jest tylko grecka). Oczywiście Amerykanie unijne obostrzenia mają głęboko w dupie (vide TTIP) i nazwyają sobie rzeczy, jak chcą. Więc Kraft z Chicago gdzieś na zadupiu w Alabamie zaczął produkować "fetę", "grecki hummus", "grecki jogurt" itd. 

Sprzedawało się toto słabo i coraz słabiej (jak macie jakieś stereotypowe wyobrażenia na temat Amerykanów i ich pożywienia, to spróbujcie sobie wyobrazić do kompletu, że jedzą hummus albo fetę) i po trzech latach ciągłych spadków jakiś bystrzak z Kraft Foods poszedł do agencji reklamowej, z tekstem, że mamy tu problem.

Athenos bardzo chciał być postrzegany jako marka jakościowa; normą na rynku amerykańskim jest, że jak już ktoś produkuje taki, dajmy na to, hummus, to zaprawia go olejem sojowym, albo w najlepszym wypadku rzepakowym, no bo kto dostrzeże różnicę (w USA rzeczywiście nikt). Kraft twierdził, że hummus robi z użyciem oliwy, tylko mało kogo to obchodziło. Jogurty na amerykańskim rynku są bardzo tanie, ale składają się głównie z zagęszczonego mleka, dużej ilości słodzików i kolorantów, plus szczodra dawka konserwantów, bo inaczej ten kawałeczek owocu w jogurcie zgnije na półce. Produkcja na taki rynek "tradycyjnego greckiego jogurtu", jeśli to ma być na serio, jest trochę bez sensu, bo nikt tego nie doceni, ani nawet nikt tego nie oczekuje.

Więc kiedy po 3 latach nieustannego spadku sprzedaży widmo wypadnięcia z półek sklepowych zajrzało w oczy kraftowym menedżerom od Athenosa (bo sklepy sobie nie życzą kupować nieschodzącego towaru, proste), poszli do agencji Droga5 i przedstawili swoje strapienia. Macherzy od reklamy postanowili pomóc i stworzyli koncept - Yiayia.

Yiayia, co się wymawia po polsku po prostu jako "ja-ja", to greckie słowo oznaczające babcię (γιαγιά). Yiayia w Grecji ma specyficzną pozycję społeczno-humorystyczną, trochę jak nasza teściowa, a trochę jak nasze "mohery", którym swego czasu należało schować dowód. Ktoś w Droga5 o tym wiedział, i postanowiono na tym coś ugrać.

Athenos za swoje $$$ dostał więc serię reklam, wykorzystujących prosty mechanizm: babcia wpierdala się ludziom do życia, a jedyne, co potrafi pozytywnego powiedzieć, to to, że żarcie Athenosa jest smaczne. To oczywiście niemożliwe - jeśli ktokolwiek z Was kiedykolwiek próbował np. tzw. kupnego hummusu (nawet w Polsce, gdzie normy jakościowe są bazylion razy wyższe niż w USA), ten wie, że jest to niemiłosierny syf, nafaszerowany jakimiś dodatkami, które mają za wszelką cenę utrzymać jego przydatność do spożycia jak najdłużej (rekord syfności w polskich sklepach bije warszawski Who'mmus, czy jak się tam to pisze; Lidl miewa takie całkiem zjadliwe, o ile się domieli do nich swojej ciecierzycy, doleje swojej oliwy, dosypie swojej czarnuszki itd.) No, ale koncept powstał, i powstały filmiki.

Twórcy poszli od razu na kontrowersje, tak, by reklamy trzeba było wyświetlać po położeniu dzieci do łóżek. Michelle, nazwana przez babcię prostytutką, była pierwsza; Dough, który nie pracuje zawodowo i opiekuje się dziećmi, wyszydzany przez swoją babcię, pojawił się jako jeden z ostatnich. Zmontowałam cztery filmiki z serii, żebyście mieli pojęcie.

Filmy wywołały natychmiast żywą reakcję, a jednym z efektów był - w 2011 - natychmiastowy wzrost sprzedaży (ponoć o 37%). Innym z efektów było maksymalne wkurwienie Greków, rządu greckiego i greckiej diaspory w USA, dla których cała ta seria była niesmaczna, i to w podwójnym znaczeniu. Maria Anagnostopoulos, dyrektorka programowa w Instytucie Greckim, powiedziała "USA Today", że "te reklamy sął niestosowne i powinny być usunięte". W internecie pojawiły się setki stron, petycji, ocen, wzywających do zakończenia tej kampanii, ponieważ odwołuje się do negatywnych stereotypów. Agencja zrobiła dobrą robotę, w rozumieniu porządnie wykonanej, reklamy zgodnej z założoną estetyką, ale np. na http://www.multiculturalfamilia.com/2012/05/21/racist-kraft-ads/ zapytano: They’ve clearly got talent, but do they have morals? Do they have any sense of social responsibility?

Morale i społeczna odpowiedzialność, no cóż. USA Today zapytał: jeśli w reklamie starsza pani kilka razy nazywa młodą dziewczynę prostytutką, co rodzice mają zrobić, kiedy po emisji dzieci pytają "Mamo, a kto to jest prostytutka". Jill Baskin, dyrektorka w Kraft Foods ds. reklamy, odpowiedziała na to bez zastanowienia (niestety): "Nie zajmuję się i nie chcę się zajmować biznesem doradztwa, jak rodzice mają rozmawiać ze swoimi dziećmi. Wokół nas jest dużo innych mediów, które są bardziej prowokacyjne niż to". Znaczy, drodzy państwo, walcie się.

Reakcje były jeszcze bardziej wściekłe. Na http://www.responseagency.com/response-agency-blog/dear-kraft-please-do-not-promote-negative-stereotypes autor przyrównał naigrywanie się z greckich stereotypów do rasistowskich reklam wykorzystujących wizerunki biednych czarnych dzieci - a była to jedna z wielu podobnych deklaracji.

Reklama była skierowana do dwudziestolatek, młodych kobiet z wielkich amerykańskich miast, które interesują się sztuką kulinarną. Podobno zadziałała - sprzedaż jogurtu wzrosła o 160%, innych rzeczy, jak wspomniałam wcześniej, o 37%. Niemniej sukces był dwuznaczny i w kolejnych latach (do 2013) Kraft Foods łagodził przekaz, babcie stawały się specjalistkami od kuchni greckiej w większym stopniu niż krytyczkami swoich wnuków. Ale kiedy grecka yiayia w kolejnej reklamie wpadła w stupor i modliła się do Boga, bo ją przerażał w amerykańskiej kuchni jakiś mikser czy kuchenka, greccy Amerykanie się wkurwili i sprzedaż Athenosa w wyniku społecznego wkurwu znowu siadła.

Pamiętacie reklamę sprzed dobrych 20 lat, jak dwóch zuchów własnym moczem wysiurało na śniegu logo EB? Marka, która właśnie wraca na rynek, pewnie by chciała o tym zapomnieć, ale w moim pokoleniu będzie trudno - skojarzenie EB z moczem zostało mi na zawsze, i omijam, i w zasadzie wszyscy moi znajomi tak mają, jak się okazuje. W USA tak musiano - w specyficznej niszy, jaką były klientki Athenosa - zareagować na ich reklamy.

Dzisiaj "locator" na stronie internetowej marki pokazuje mi, że np. w całym Nowym Jorku można tę Athenosową fetę kupić w ośmiu sklepach - w jednym w Greewich Village, w jednym w Nolita, w jednym w Bronksie itd. Słabo. Z hummusem jeszcze gorzej - sprzedaje go jeden sklep w Upper Manhattan, ja bym tam nie jechała, to na północ od Harlemu. Na 100 mil wokół siedziby Kraft Foods sprzedaje Athenosa ledwie 10 sklepów. Więc cały ten wysiłek poszedł, powiedzmy szczerze, psu w d...
No i jeszcze jeden aspekt: TTIP. Jak by, nie daj Boże, ta umowa zaistniała, to by nam Amerykanie ten cały "greek food" tu próbowali sprzedawać, pod tymi nazwami: feta, hummus, jogurt, a przecież to jakaś, jak mawiał Franc Maurer, buda pomielona razem z psem.

PS. Mi się, mimo wszystko, te reklamy podobają, ale oczywiście ja mam grubą skórę i biorę to z przymrużeniem oka. No i programowo nie wierzę w przekaz, bo przecież ten cały Athenos ma się nijak do tego, co Spiros, Dimitros i Jorios serwują w swoich tawernach w Chani, Kos czy Rodos.

PS2. Wiem, że wszyscy znają angielski na wylot, ale mimo wszystko dorobiłam napisy do filmów. Jak komuś wadzi, da się wyguglać wersje bez napisów.

czwartek, 9 czerwca 2016

Dwa minusy, czyli Plus

Dwadzieścia lat byłam w Plusie. Dwadzieścia, i wystarczy.

Plus, czyli Polkomtel, dostał koncesję jako pierwszy polski operator GSM, wiosną 1996. Sieć wystartowała w październiku 1996. W listopadzie miałam pierwszy telefon, to, co Plus wtedy miał najlepszego, czyli taki dziwny Sagem czy tam Alcatel bezantenkowy, co było niezwykłym novum, jakieś francuskie barachło, które na jednym ładowaniu baterii wytrzymywało tak mniej więcej do wieczora. Był to duży krok wstecz w stosunku do mojej poprzedniej Nokii Talkman 620, ale Nokia ważyła nieco ponad 2 kilo, miała dołączaną dodatkową antenę o długości półtora metra oraz akcesoryjny plecaczek w stylu militarnym, a to francuskie ścierwo ważyło góra 30 deko i mieściło się w torebce.

Więc jesienią tego roku byłoby 20 lat w Plusie. Ale nie będzie.

Potem, w 1997, jakoś szybko przesiadłam się na Ercissona, GA628, jeszcze go gdzieś mam w szfladzie biurka chyba. Były do niego dwie baterie, ta oryginalna wystarczała na jakiś tydzień czuwania, a ta cienka, którą sobie dokupiłam jako bajer, trzymała pałer koło trzech dni. No, dzięki tej oryginalnej Ericsson zyskał wśród moich znajomych ksywę "żelazko". Ten Ericsson był jednym z pierwszych telefonów, które można było "personalizować", przez nałożenie kolorowego panelu na knefle. Jakieś 90% ludzi miało niebieskie, bo takie były w zestawie. Szukałam kilka miesięcy żółtego panelu bezskutecznie, aż zmieniłam telefon na kolejny.

Potem przelotnie miałam jakieś Motorole StarTAC, ale klapkowość do mnie nie przemówiła. Strasznie chciałam mieć tego pierwszego Siemensa z mp3, ale trafiła mi się Nokia 6210, którą jakoś tam zaakceptowałam, więc uznano w korpo, że "Haase lubi Nokie" i po chwili dostałam tę 6310i, która chyba z Nokii była najudańsza, acz łączenie się z netem na PowerBooku było bolesnym wrzodem na dupie i ćwiczeniem cierpliwości. 6310i pozbyłam się ze śpiewem na ustach, kiedy Sony Erisccon wypuścił T68, Jezu, wreszcie iSync działał bezboleśnie po BT (a i ten doczepiany aparacik miałam, co to robił jakieś mikroskopijne portreciki pamięciowe, bo przecież nie zdjątka). Co ciekawe, tę starszą Nokię 6210 miałam z zestawem słuchawkowym w aucie przez bardzo długi czas, kiedy już z SE T68 przeszłam przez kolejne Soniaki (z sześć modeli) aż do takiego super-hiper, hajendowgo SE C905 (nawet dziś bym sobie takiego kupiła, świetne zdjęcia, doskonałe aplikacje, bardzo odporna obudowa, elegancki, może to jest jakiś pomysł), no a potem już były ajfony.
I wszystko w Plusie. Geez, nawet kupę ludzi tam znałam, od zarządu, przez marketingi i działy techniczne, po cieci. I mam dosyć, i do widzenia.

Bo co?

Bo to. Jak masz telefon w Plusie, to masz konto na tej ich zasranej Muzodajni.

Mi tam muzyczność Muzodajni zwisa dorodnym kalafiorem, ja mam swoje gusta i jakieś 2 albo 3 tys. płyt w domu (winyli, cedeków, kaset, empetrójek kupionych w iTunes Music Store etc.), więc nie muszę tego od nich ściągać. Ale mieli audiobooki.

Tych należnych mi utworów do bezpłatnego ściągnięcia miałam kupę, a jeszcze tam dokupiłam jakąś pulę. Musicie wiedzieć, że złodziejsko-cwaniacka koncepcja Muzodajni odnośnie audiobooków polegała na tym, że dzielono każdą płytę z audiobookiem na jakieś 20 czy 25 odcinków, i każdy był osobnym "utworem". Czasem w pół rozdziału, czasem jeszcze mniej. Np. książka mająca 30 rozdziałów była dzielona na trzy cedeki, a każdy z nich na 25 utworów - razem 75 utworów. Jak masz bezpłatną pulę 25 utworów miesięcznie, to wystarczy na ściągnięcie dwóch całych płyt z muzą, albo 25 pojedynczych utworów, albo, no właśnie, np. 1/3 audiobooka.



Ponieważ jednak pochłaniam wielki ilości książek, czytam równocześnie analogowo dwie albo trzy, jeszcze ze dwie cyfrowo, np. mam żelazny zapas na telefonie i na iPadzie, jak mi się nudzi w autobusie czy w starbuniu, to sobie te moje Fandoriny czy Grimesy wyświetlam. No, a jak jadę autem, albo jak przysypiam na kanapie, to jeszcze myk, słuchaweczka, i audiobook leci.

No i pewnego pięknego dnia Muzodajnia postanowiła, że dobre zastąpi lepszym, i zrobiła nowy interfejs. Jak widzicie, można se przeglądać gatunki. Czego nie ma? Audiobooków. W jami sposób się o tym dowiedziałam? Plus poinformował swoich klientów, że za miesiąc zlikwiduje? Albo, że właśnie zlikwidował? Wysłali info "od dziś wywalamy audiobooki"? A gdzie tam. Weszłam sobie na stronę i odkryłam, że nie ma.

One tam fizycznie były. Nie można było po prostu przenawigować do konkretnej powieści, trzeba było w pole wyszukiwania wpisywać na chybił trafił - może mają Cobena? a jak nie, to może Gerritsen? albo Archera?, a jeszcze musicie wiedzieć, że to nie takie banalne, nigdy nie wiecie, o czym słabo wynagradzany znudzony product manager Muzodajni myśli i czy w ogóle myśli, kiedy raz podaje nazwisko autora jako Mankell, a raz jako Mankel, kiedy uznaje, że Conan Doyle będzie raz Arthurem, a raz Arturem, a przygody mogą być Holmes'a, podczas gdy wspomnienia są Holmesa. A wiecie, że wg Muzodajni są dwaj szwedzcy autorzy, jeden nazywa się Henning Mankell, a drugi Mankell Henning (ten drugi to chyba Węgier, ha, ha, taki hermetyczny żarcik polonistyczny). Ale nic, wyszukiwałam, ściągałam, no i napisałam do tych ćwoków, że coś im się zjebało, że nie ma książek w gatunkach i że może trzeba to poprawić. Ale to już był minus, już tu się czułam jak wśród bydła, któremu w tępe ślepia trzeba tłumaczyć oczywiste rzeczy, bez nadziei na zrozumienie.



I wiecie co? Poprawili. Poprawili na amen. Wywalili książki po cichu zupełnie. No, nie ma. Mam jakieś książki ściągnięte w 1/3 czy w połowie, mam się walić na ryj, bo już je usunięto i więcej nie będzie, i uprzejmie uprasza się spierdalać na bambus. Bo co? Bo gówno. Tak sobie hipotetycznie rekonstruuję rozmowę z Muzodajną, bo Muzodajnia ma klientów w dupie i na maile nie odpowiada. No, może odpowiada, ale ja czekam na odpowiedź drugi miesiąc, i to mnie chyba upoważnia do stwierdzenia, że - nie odpowiada. Jak odpowie za miesiąc, chętnie sprostuję, że nie, że odpowiada w rytmie kwartalnym czy coś.

To znaczy, wiecie, jak piszę "ciule z Muzodajni wywaliły audiobooki", to nie mam na myśli, że zupełnie. Coś tam te ćwoki zostawiły, bo wiecie - oni nie wiedzą, co gdzie mają, więc nawet nie są w stanie skutecznie wywalić. Nie ma więc już "Niespokojnego człowieka" Mankella, ale jest np. "Der gewissenlose Mörder Hasse Karlsson".

Nie ma już "Znaku czterech" Artura Conana Doyle'a, ale ciągle jest "Das gefleckte Band - Ein Sherlock Holmes Abenteuer (Ungekürzte Lesung)" Arthura Conana Doyle, "Der blaue Karfunkel" tegoż autora, a jak ktoś ma potrzebę odetchnięcia od mowy Goethego, to jest "The Adventures of Sherlock Holmes". Co ciekawe, Arthur CoDo (https://muzodajnia.pl/artists/1132000/arthur-conan-doyle) pisał głównie po niemiecku - Muzodajnia ma setki plików książkowych w tym języku, np. cała książka "Sherlock Holmes, Edition 1" (WTF?) podzielona jest magicznym sposobem na 181 rozdziałów, a każdy z nich o idealnej długości 2 minuty i 22 sekundy, intrygujące. Natomiast inny autor, o łudząco podobnym nazwisku Artur Conan Doyle nie opublikował niczego: https://muzodajnia.pl/artists/1347841/artur-conan-doyle - w przeciwieństwie do trzeciego (bracia?) Artura Conana Doyle, który jest autorem Psa Baskerville'ów, o dziwo, po polsku: https://muzodajnia.pl/artists/982151/artur-conan-doyle (pewnie teraz to też usuną). Poszukując "Dżumy w mieście Breslau" (nie ma, była) natkniecie się na "opracowanie" Dżumy Camusa (https://muzodajnia.pl/album/14910/dzuma-opracowanie), zawierające kilkaście zerosekundowych utworów.



No i tak dalej. Ponieważ cały ten burdel z książkami w Muzo- był dla mnie powodem do wk... się i do poczucia, że jestem kretynką, dając się tak traktować, uznałam, że dwadzieścia lat wystarczy. Wal się Plusie, idę gdzie indziej. Wiem, że to bez znaczenia, bo teraz Plus stawia na kibolstwo, a kibolstwu jakieś książki przydają się tylko wtedy, jak są to książki telefoniczne, którymi można nap...dalać tamtych z przeciwnej drużyny. Tym bardziej mi z wami nie pod drodze.


PS. Solorzowcy, jest takie powiedzenie: jak nie potrafisz, nie pchaj się na afisz. Zostańcież przy swoimch ambitnych działaniach takich jak sekundowe naliczanie impulsów, bo sprzedaż cyfrowego kontentu was przerasta.

środa, 1 czerwca 2016

Magdalenka (2): Akacja

Nie poradzę, przychodzi maj i przełom czerwca, na ulicach i w parkach zakwitają akację, a ja, ilekroć znajdę się w zasięgu ich zapachu, myślę o Mamie. A potem smażę w niedzielny poranek pomidory, i przypomina mi się Ojciec z patelnią.



Fot. Wikipedia. Robinia pseudoacacia flower - May 2005 - Adda river - Italy - By Archenzo

To czysty automatyzm, zapach akacji dociera do mózgu, i mózg w następnej nanosekundzie wysyła wewnętrzny obraz Matki, czterdzieści lat temu, wylewającej z białej blaszanej chochli racuchowe ciasto na kwiaty akacji rzucone na patelnię, i w następnym błysku zaczynam się ślinić i robię się okropnie głodna, bo te akacjowe racuchy takie pyszne, i bym chciała więcej, a nigdy nie udawało nam się dosyć tych kwiatów naznosić.

Bo, oczywiście, kwiaty trzeba było zrywać z drzew, a nie rosły nisko, to znaczy te przy ulicach rosną nisko, ale takich się nie je, bo są zwykle usmarowane spalinami, trzeba iść gdzieś do parku, na łąki, za miasto, nad rzekę, i tam są takie strzeliste, i naprawdę trzeba się trochę postarać, czasem powspinać, Matka podsadza, ale jak widzieliście gałęzie i pień akacji, to wiecie, że to krew, pot i łzy, ale warto, warto, bo racuchy pyszne.

Niesiemy potem te naręcza kwiatów akacji, ja przed sobą, Matka zawija w spódnicę, donosimy do domu, płuczemy, teraz trzeba szybko, bo się straci cały zapach i smak, Matka smaży, ja zażeram, w każdym kęsie wyczekuję tej dodatkowej słodyczy, tego bonusu, jakim jest słodki koniec zasmażonej szypułki kwiatowej.

I już od pierwszej klasy podstawówki wryta w pamięć Tosia, czy kto tam w „Plastusiowym pamiętniku” mówiąca „kwitną akacje - idą wakacje”, mijają cztery dekady, a ja cały czas pamiętam ten kawałek, bo przecież nie chodzi o Plastusia i o Tosię (a może trochę o Tosię, bo tych kokard i kitek jej zazdrościłam), tylko akacje, racuchy, seria obrazów i smaków. Tak, teraz, w 2016, wiem, że nie akacja, że to robinia akacjowa, ale kto by na to zwracał uwagę, jak to poza tym brzmi: kwitną robinie - idą wakacje, bez sensu.

Tamten czas, tamta rzeczywistość, to były intuicyjne odkrycia człowieka na wpół dzikiego, dziewięciolatki, która ganiając z chłopakami i strzelając z łuku wywalała się na glebę, intuicyjne przykładała do rozwalonych kolan i łokci liście babki, a przecież nie wiedziała, że, jak dziś głosi Wiki, „babka zwyczajna - (…) Działanie: wykrztuśne, przeciwzapalne, powlekające (osłaniające). W medycynie ludowej świeże liście przykładano na niewielkie zranienia, ukąszenia owadów, zwichnięcia, ropiejące rany, owrzodzenia, napar służył do przemywania trudno gojących się ran.” Po prostu liście babki były pod ręką i były właściwiej wielkości i kształtu, żeby można sobie je było przyłożyć do rozwalonego łokcia, nic nie wiedziałam o „medycynie ludowej” ani o 3000 lat tradycji babki w medycynie chińskiej. A jeszcze można było sobie z babki powróżyć, albo wylosować, kto pierwszy strzela, albo kto lata po strzały, albo kto kryje, bo wyrwany liść babki kończył się takimi cieniutkimi żyłkami, czasem była jedna, czasem trzy, wystarczyła prosta reguła, i bach, raz dwa trzy kryjesz ty.

Latem chodziliśmy na morwy. Rosły, niestety, przy ulicy, więc pewnie sporo ołowiu razem z nimi zeżarłam, ale spadały wielkimi czarnym kiściami, barwiły chodnik, trudno się było powstrzymać, można było jeść kilogramami, jak się udało coś niezeżartego donieść do domu i wypłukać, to mieszałam w misce z cukrem. Nie wiem, ile ubrań zniszczyłam, sok z morwy był cholernie trudny do sprania, a przecież nie było tych wszystkich cudów chemii z Niemiec, chemia z Niemiec to był w tamtych czasach raczej Zyklon B, tak z pierwszych skojarzeń.

Tak, teraz mamy zupełnie sympatyczną chemię z Niemiec, ale morwy nie widziałam chyba ze 30 lat. Podobno tak daleko na północ nie ma tych naszych morw, tu są jakieś takie z białymi owocami, nie próbowałam tego jeść.

Ale taki agrest, co właściwie się z nim stało? Nie jadłam agrestu albo czerwonych porzeczek też z trzydzieści lat, nawet nie wiem, gdzie by to można było kupić. W sklepach, znaczy tych, w których kupuję żarcie, teskach, lidlach, biedrach, kauflandach, almach, nie ma takich rzeczy, jak agrest, który „u Maryśki” w warzywniaku się ładowało z miski szuflą do papierowej torebki, a jeszcze był wybór, agrest biały, agrest czerwony, agrest zielony, czuję jeszcze ten dreszcz, jaki dopadał mnie przy rozgryzaniu tej pierwszej włochatej kuleczki, z której wylewał się ten słodkawy kwasior.
A poziomki? Nie wiem, czy jeszcze ktokolwiek gdziekolwiek je sprzedaje, a przecież to był klasyczny wakacyjny, kolonijny, obozowy, domowy deser, kubek poziomek zalanych śmietaną i posypanych cukrem.

Mirabelki były smakiem końca wakacji, zwane były u nas śmietnikasami, bo lokalnym obyczajem obsadzano nimi między innymi śmietniki, właściwie nie wiem, czemu, bo poza smrodem ze śmietników były tam zawsze jesienią hałdy rozgniecionych mirabelek, nie było opcji, żeby to przejeść, kiedyś próbowaliśmy, przyniosłam do domu wiadro mirabelek rosnących gdzieś przy ulicy, Matka robiła z tego jakieś powidła, były pyszne, ale mirabelki były czymś tak powszechnym, jak trawa. A dziś, no nie ma, może gdzieś na targowiskach się trafią, może przy drodze na Ostrołękę zbieracze jesienią sprzedają, nie wiem, nie jadłam mirabelek ze dwadzieścia lat.

Ojciec był zawsze dosyć wstrzemięźliwy w robieniu żarcia, miał ze trzy opanowane potrawy, w tym jajecznicę, którą, trzeba mu przyznać, robił fenomenalną, choć mega konserwatywną, żadnych tam szaleństw, kiełbacha, czasem boczek, cebulka, sporadycznie szczypiorek. Czasem myślę, że jakby mógł, to by smażył tę jajecznicę na kiełbasie z dinozaura, ale z braku dinozarów musiał się zadowolić kiełbachą ze zwykłej świni. Kiełbacha była naprawę pierwszorzędna, kiełbachę „się woziło”, najlepiej z Liszek, ze Spytkowic, z Przegini Duchownej, a może i z Marcyporęby, bo ta gierkowska za czterdzieści cztery złote to wiesz, ty se ją możesz na patyk nadziać i na ognisku upiec, ale do jajecznicy mi takiej kiełbachy nie mieszaj. Byli ludzie, którzy, wiesz, mówiło się, „on wozi kiełbasę”.

I któregoś pięknego dnia, co ja piszę, dnia, przecież oczywiście, że niedzieli, którejś niedzieli, bo przecież weekend za komuny to był sobotni wieczór i niedziela, więc którejś niedzieli Ojciec zrobił jajecznicę z pomidorami.

Pomidory za komuny były czymś w rodzaju dzisiejszych krewetek, niby można je w każdej biedrze dostać, ale jednak są synonimem czegoś rzadkiego, ekskluzywnego, wyrafinowanego. Pomidory za komuny miały podobny status, najpierw dostępne były tylko latem, więc ta jajecznica z pomidorami musiała być latem, choć już wtedy pojawiała się "inicjatywa prywatna", dzisiejsza młodzież nie rozumie tego grepsu, kiedy o kimś bogatym mówiło się, że wygląda, jakby miał "hektar pomidorów pod szkłem", pomidorów kupowało się niewiele, jeden, dwa, bo miały swoją cenę. Niewiele wcześniej przecież śpiewał o nich Michnikowski:




Pamiętam, jak dziś, , niedziela, dziesiąta piętnaście, Ojciec wnosi patelnię, a na niej jajecznica z pomidorami. Nieufnie, ale spróbowałam, i została mi ta jajecznica z pomidorami do dziś, jak inni mówią, Teleranek - stan wojenny, to ja mam Teleranek - jajecznica z pomidorami, to był jakiś 1975 może, a teraz, czterdzieści jeden lat później, ciągle eksperymentuję, co by tu, może dodać trochę oliwy do smażonych pomidorów, może rozmaryn, tarty tymianek, żeby mi jajecznica z pomidorami wyszła tak, jak wtedy Ojcu, czterdzieści lat temu.