Dziś blog wspiera:

piątek, 15 kwietnia 2016

Żłobek, Bieszczady (1996)

– Gmina nasza składa się z szesnastu wsi, z czego osiem jest jeszcze zamieszkałych, a osiem całkiem już opustoszałych – opowiada wójt Podraza w swetrze w serek.

Żłobek, gmina Czarna, województwo krośnieńskie. Bieszczady. Trzy-cztery kilometry do ukraińskiej granicy przez góry. Przewodnik mówi, że jest tu dwadzieścia osiem domów, a mieszka w nich 148 ludzi.
Żołobek, (obecnie Żłobek). Wieś lokowano przed 1580 r. na północno-wschodnim skraju dóbr Kmitów. W maju 1919 r. oddział polski stoczył tu zwycięską potyczkę z kompanią wojska ukraińskiego. W 1921 r. Żołobek liczył 42 domy i 251 mieszkańców (241 wyznania grekokatolickiego i 10 wyznania mojżeszowego). W latach 1945-51 w granicach ZSRS, później osiedlili się tu osadnicy z Jasielskiego i Lubelszczyzny (...)”.
5004eec1947rokOstateczne rozwiązanie kwestii ukraińskiej i łemkowskiej. Fot. Archiwum.

Koniec Polski

Ale po kolei. Pomysł nie był oryginalny, wręcz przeciwnie – chciałem kontynuować stające się tradycją świąteczno-noworoczne włóczęgi reporterskie z poprzednich lat. W tym roku z urzędowego „Spisu Miejscowości w Polsce” wybrałem dwie miejscowości – Stajenkę i Żłobek. Wypadła reszka. Żłobek.
Jak wygląda życie w Żłobku, jak wygląda świat ze Żłobka? Co to za miejsce? Jacy ludzie tam żyją?
Do pospiesznego do Zagórza w Katowicach wsiada ze dwadzieścia osób. W Krakowie dosiada się następna dziesiątka. W Tarnowie jeszcze ze dwie osoby. Potem już nikogo. Nad ranem, ale to zima, więc wciąż ciemno, w Sanoku wysiadam sam.
Na dworcu PKP posapuje jakiś pijaczek na ławce, bełkotliwie tłumacząc, że on tu może spać, bo ten dworzec budował. Na dworcu PKS, za torami, zbierają się pierwsze licealistki. Tak właśnie myślę, „licealistki”, kiedy widzę, jak od samego rana pożyczają nawzajem od siebie zeszyty, przepisują zadania, wkuwają słówka. Choć oczywiście mogą być z technikum drzewnego, czy skądkolwiek. Na Boga, dochodzi dopiero szósta rano, o której one wstały?
Wewnątrz blaszanego budynku dworca autobusowego wisi na ściane plan miasta. Dostrzegam go dopiero po chwili, no bo plan, jak plan, zwykle na dworcach jakiś wisi. Ten jest inny. To jest... plan Sanoka dla bezrobotnych z okolicznych wsi, dojeżdżających autobusem po zasiłek. Plan jest pod hasłem „jak najkrótszą drogą dojść po zasiłek do RUP”. Estetyczna rzecz, cudnej przejrzystości, z wykropkowanym szlakiem, jak iść, by po drodze nie ulec pokusie jakiej roztrwonienia zasiłku.
W spożywczaku na rogu plakat na szybie, egzotyczny plakat. „Promocyjna sprzedaż chleba”. Dwadzieścia po szóstej, autobus do Ustrzyk Dolnych. Nim zatrzasną się za mną drzwi, jakaś ręka wrzuca do autobusu paczki gazet. Na jednej ktoś nabazgrał na niebiesko „Czarna”.

Termos, czesterfildy, stacja Ustrzyki

Ustrzyki, blady świt, czuć w powietrzu górski las. Na malutkiej stacyjce rozkładają pierwsze skarpety przybysze z Ukrainy. Na drzwiach stacji nalepka „Uwaga - obszar kontrolowany przez Puszczę Walczącą! Myśliwi, zajmijcie się regulacją własnego stada!” Wygląda prawie urzędowo.
tsn.uaDwa pociągi dziennie odchodzą stąd do Chyrowa na Ukrainie. Normalnie szła – jeszcze CK galicyjska – kolej bezpośrednio z Ustrzyk do Przemyśla, ale jak granice nagle się przesunęły, większa część linii znalazła się za granicą, obie jej stacje początkowe zaś – w Polsce. W połowie linii do Przemyśla jest Chyrów. Teraz można dojechać tam pociągiem, do Chyrowa polskim, a w Chyrowie można próbować łapać ukraiński do Przemyśla. „Zakerzonśkyj Kraj”, tak Ukraińcy mówili po wojnie na ten kawałek Polski, czyli „leżący za linią Curzona”.
Piję kawę z termosu, palę papierosa, grzeję dłonie o parujący kubek. Rozglądam się po oknach budzącego się do życia domu obok stacji. Na pierwszym piętrze brunetka odziana tylko w czarny biustonosz. Przecieram oczy, patrzę raz jeszcze, naprawdę tam jest. Pogryza w zamyśleniu rogalika i kiwa dłonią komuś na przystanku. Obok mnie, kilka metrów dalej, stoi facet w zielonym garniturze, też z rogalikiem, uśmiecha się słabo, patrzy na nas, wie, że my wszyscy widzimy, jak mu ta roznegliżwana bogini macha. Kiedy autobus podjeżdża, wsiada razem ze mną, mocniej nasuwa czapkę. Do autobusu trafia też ta paczka gazet do Czarnej, i jeszcze jedna, do Lutowisk.
Trochę trzęsie, trochę zimno, ale nie ma jeszcze śniegu. Próbuję coś dojrzeć przez zaparowane szyby, trochę drzemię.

Machniom...?

Cały ten fragment Polski jest krócej w obrębie obecnych granic kraju niż reszta naszego terytorium. W powojennym układzie granicznym z ZSRR Ustrzyki Dolne, Lutowiska i Czarna – wraz z całym Żłobkiem – znalazły się na terenie Ukraińskiej SRR. Pod koniec lat czterdziestych w Moskwie skalkulowano, że bardziej są Sowietom potrzebne kopalnie pod Sokalem i, jak to zostało ładnie nazwane, „zaproponowano wymianę”. Polska w 1951 r. oddała ZSRR Sokal, Krystynopol, Bełz, Waręż i Uhnów, otrzymując w zamian ten kawałek zadupia w Bieszczadach. Główną jego wartością miała być zresztą kopalnia ropy naftowej w Czarnej, dziś bez znaczenia gospodarczego. Wówczas jednak Rosjanie zażądali za nią zapłaty w złocie, i ją dostali.
Po polskiej stronie Bieszczad kończyły się w tym czasie represje wobec Ukraińców, bo kończyli się i sami Ukraińcy. I nagle, wśród cichnącej palby wystrzałów, w nasze ręce trafiły trzy gminy, zupełnie opustoszałe, choć z zabudowaniami, z licznymi jeszcze zabytkami oraz z niemal kompletnie zrujnowanymi przez kilka lat socjalistycznej gospodarki lasami. Czterysta osiemdziesiąt kilometrów kwadratowych. Wszystkich, którzy tu mieszkali, Sowieci wysiedlili, nim teren wrócił do Polski. Wszystkich. Zabrali wszystko, co dało się zabrać: dźwigi, furmanki, samochody, wagony, maszyny rolnicze, żywy inwentarz, zebrali zasiewy. Do Polski trafiła pusta, bezludna ziemia. Z 2600 mieszkańców powojennej sowieckiej Czarnej wróciło tu po wymianie terytoriów 21 rodzin, mniej, niż 100 osób.

Problemy są zwalczane

– Wstawaj pan, Czarna! – kierowca pekaesu potrząsa mną zniecierpliwiony. Jestem jedynym pasażerem, który dojechał tą linią dziś aż do Czarnej. Gramolę się z autobusu, za mną, między psy i kury, ląduje w kurzu paczka gazet. Trzy „Wyborcze”, pięć „Nowin”, „Rzeczpospolita” dla urzędu gminy.
W urzędzie gminy trwa akcja walki z alkoholizmem oraz rozwiązywanie problemów alkoholowych i psychologicznych ludzkości. Specjalistyczny Ośrodek Interwencji Socjalnych przy Domu Pomocy Społecznej w Krośnie zwraca się do społeczeństwa poprzez tablicę ogłoszeń „z uprzejmą prośbą o zapoznanie”.... Ośrodek świadczy pomoc psychologiczną i prawną dla ludzi w kryzysie. „Porady i konsultacje psychologiczne udzielane są osobom, które własnymi siłami nie mogą rozwiązać swoich problemów w życiu osobistym, rodzinnym lub szkolnym. Pomoc prawna świadczona jest z zakresu kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, z zagadnień ustawy o zatrudnieniu i bezrobociu, w kwestii świadczeń, ubezpieczeń społecznych, zasiłków, rent i emerytur.” Staje mi przed oczami wizja, jak drwal gdzieś spod Przełęczy Łupkowskiej dręczony kryzysem wieku średniego rusza pekaesem do miasta wojewódzkiego Krosno, by poradzić się psychologa. Psycholog w odrębnym piśmie dodaje, że główne problemy, z jakimi zgłaszają się do niego mieszkańcy gminy, to jednak problemy alkoholowe. Z badania wynika, że alkoholizm podopiecznych sprawia też najwięcej kłopotów pracownikom służb społecznych. Podejść bowiem do podopiecznego z probemem alkoholowym czasem po prostu strach. „Osobom dotkniętym w jakikolwiek sposób chorobą alkoholową potrzebna jest profesjonalna pomoc”, ujawnia bezkompromisowo w piśmie do gminy kierownik magister psycholog Grzegorz Gościński. Wychodząc naprzeciw problemom alkoholowym kierownik wyznacza poniedziałki i czwartki od godziny do godziny na rozwiązywnie.
Ale oczywiście rzeczywistość nie musi być wyłącznie czarna. Do Czarnej przyszło bowiem pismo ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w dalekiej Warszawie. SGGW uruchamia podyplomowe Studium Integracji Europejskiej w dziedzinie gospodarki żywnościowej. Można się zapisywać. Trzeba mieć dyplom magistra i 2100 złotych, czyli ze cztery tutejsze pensje. Oczami wyobraźni widzę te tłumy magistrów z Czarnej ruszające na podyplomowe studia do SGGW.

Osiem pustych, osiem pełnych

Wójt gminy Czarna Władysław Podraza urzęduje na pięterku. Kiedy wchodzę, odziany w sweterek w serek młynkuje właśnie palcami za biurkiem i spogląda w stronę ściany sklepu, na której nieuprzejmie napisano sprajem „Precz z wójtem!” Sklep jeszcze lepiej wygląda z przodu. Ma takie duże kwaratowe okna na piętrze i na parterze. Ponieważ ktoś bardzo chciał, żeby Czarna wyglądała godnie, namalował na oknach na piętrze wielkie litery „DOM”, po jednej na każdym oknie. A na parterze, też po literze na okno, „HANDLO”. Więcej okien nie było, bo się budynek skończył, a malujący zapomniał przed malowaniem te okna policzyć. Więc Czarna ma „Dom Handlo”. Co Czarna ma jeszcze?
– Bieszczadzka nędza? – Podraza zastanawia się, gdy przywołuję telewizyjne obrazki dzieci proszących o kromkę chleba. – Trochę z tym przesady. Mieszkam tu trzydzieści dziewięć lat, znam paru mieszkających tu nawet dłużej, ale wiem, że to nie jest najgorsze miejsce na świecie. Jasne, trzeba czasem więcej pracy włożyć, ale jak się komu chce...
Dochodzimy przy tym do konkluzji, że wielu się właśnie nie chce. Najgorzej, mówi wójt, z tymi z czasów Igloopolu czy kombinatu drzewnego w Ustianowej. Przyszedł kombinat, przekonał, że na ziemi, że na wsi można pracować osiem godzin, od siódmej do trzeciej, dostać za to pensję, stołówkę, wczasy i przedszkole dla dzieciaka. No to jak się taki Igloopol zawalił, to te sieroty po nim do dziś tak się snują, tu podłapią jakiej roboty, tam jakiejś innej, aby za parę groszy popracować, ale przy tym się nie przemęczać. Chcieli im dawać z funduszu ziemi jakichś nasion na zasiewy, dołożyć hektarów, krów czy owiec, kredytów na maszyny, ale mało kto chciał brać, bo tylko głupi będzie robił na roli, skoro może za jakiś czas nowy Igloopol przyjdzie? A na razie można do lasu, drzew pozrywać, trochę legalnie, trochę nielegalnie, kto się w tym rozejrzy. Tak, że bezrobocie, redaktorze, nie jest najwyższe już dzisiaj, było ze dwadzieścia cztery procent, a teraz najwyżej osiemnaście. Najgorzej z pracą dla kobiet, bo poza urzędem czy sklepem, to nie ma dla nich pracy. A z mężczyznami to tak, że niby bezrobotni, ale jakby próbować teraz z dziesięciu skrzyknąć, toby był problem.
Bo, prawda jest taka, te ziemie nie bardzo są tych ludzi, co tu mieszkają, a ci, co tu mieszkali, i mieli jakiś stosunek do tych jałowych zagonów, hodowali owce, kozy, krowy, uprawiali zboża i ziemniaki, dbali o lasy i wody, no więc tych już tu nie ma. To znaczy, czterdzieści pięć lat po wymianie terenów dorasta tu już trzecie pokolenie, i to trzecie pokolenie, co teraz ma 5 lat, za jakieś 25 lat w końcu będzie "stąd", i wtedy może coś się zmieni.
– Gmina nasza duża, 180 kilometrów kwadratowych, składa się z szesnastu wsi, z czego osiem jest zamieszkałych, a osiem opustoszałych – opowiada wójt Podraza. Takie zdanie zapada w pamięć.
- Jak w roku 1951 tereny te objęła Polska, to nie było tu żadnych mieszkańców. Trochę przyjechało osadników, z okolic Tomaszowa Lubelskiego, z innych części Polski. Przed wojną w gminie Czarna mieszkało 13 tysięcy ludzi; mówimy, redaktorze, „ludzi”, ale, prawda, część to byli Żydzi i Ukraińcy, więc nie da się ich tak po prostu doliczyć, bo te populacje jakby trochę nam odpadły.
Teraz mieszka tu najwyżej 2400 osób i ten stan się utrzymuje, bo, jak wójt ostatnio zauważył, co roku jakaś czterdziestka nowych w gminie rodzi się, a inna czterdziestka starych bezpowrotnie, można by rzec, umiera. Osiem wsi, do których po 1951 nikt się nie wprowadził i powoli zarosły lasem – Tworylne, Paniszczew, Wola Sokołowa, Serednie, Rosochate, Rosolin, Chrewt, Olchowiec – sukcesywnie, jedna po drugiej, przekazywano nadleśnictwu. Na zalesienie. Teraz są to głównie nazwy lasu na starych mapach.

Ujek z Heńkiem

Restauracja „Górska” w centrum Czarnej przypomina betonowe pudełko do butów, a też i pachnie jak buty alpinisty, czemu może zawdzięcza nazwę. Królewna za barem robi wielkie oczy, jaki bigos, panie, to jest lokal!, a nie jakiś bar gastronomiczny, tu można tylko wypić, panie, kultury trochę. Pięćdziesiątka wyborowej z herbatą, bo do wyboru jest jeszcze jedno piwo, dwie inne wódki oraz trzy tak zwane wina. Byleby za plecami była ściana, nie siadam w takich miejscach plecami do sali, mrużę oczy pod wpływem słonecznych promieni próbujących się przebić przez mętne powietrze „lokalu”, szukam w kieszeniach pomiętej paczki z czesterfildami. Siedzą tam pod oknem, jak widzę i słyszę, Ujek, Heniek i Waldek. Waldek może mieć z siedemdziesiąt lat albo czterdzieści, ręce mu się trzęsą i co chwilę rozlewa, więc Ujek z Heńkiem go w końcu wyganiają nieuprzejmie, wypierdalaj marnowaczu towaru, mówią mu na odchodne. Ujek i Heniek mogą mieć po lat trzydzieści albo pięćdziesiąt, w wełnianych czapeczkach przyrośniętych do sfilcowanych włosów na głowych, we flanelowych koszulach na swetrach na drelichach na flanelowych koszulach na bieliźnie. W gumofilcach. 
Problem się tyczy tego, że pod lasem koło Hoszowa ludzie znaleźli rozkładające się ciało dziewięćdziesięcioletniej Margeritte, która mieszkała w Liskowatem. Margeritte przyjechała tu z Francji albo z Niemiec i mieszkała tu chuj wie po co, bo jakby taki Heniek był z Francji, to by tu na pewno nie przyjechał, a jak by przyjechał, to by zaraz wyjechał. A Margeritte przyjechała z 50 lat temu, nie wyjechała, no i ma właśnie za swoje, to się tak musiało skończyć, te głupie przyjeżdżania z Francji.
Wyszła bowiem Margeritte z domu w lipcu i od tej pory – aż do teraz, a jest, panie, kurwa, koniec grudnia – nikt jej nie widział, a że dopiero teraz ją zobaczyli, to ją już po fikuśnym francuskim ubraniu głównie poznali.
I tu Ujek wysnuwa niezwykłą paralelę. – Patrz, kurwa, Heniu, zupełnie jak z niedźwiedziem. 
– Z jakim niedźwiedziem? – Heniek wydaje się być oszołomiony. 
– No z tym ze Strubowisk, co go w lesie nieżywego znaleźli, od kłusownika ubitego. 
– I co było takie samo? 
– No też tylko po skórze poznali, że to niedźwiedź.
Awantura, ciągle bez zahamowań podsłuchuję, z niedźwiedziem jest chyba większa, bo nadleśnictwo chciałoby spreparowaną skórę dla siebie, między trofea, a muzeum parku narodowego chciałoby ją na wystawę i uważa przy tym, że umieszczanie skóry chronionego niedźwiedzia u leśników między tymi okazami legalnie odstrzelonymi jest dwuznaczne informacyjnie, bo potem ktoś pomyśli, że niedźwiedzia też odstrzelili. A leśnicy na to, że zrobią tabliczkę i historię znalezienia skóry detalicznie opiszą, i nie będzie dwuznacznie.
- A jak dobrze, Ujek, żeśmy tego auta nie kupili - Heniek pokazuje za oknem furę załadowaną drewnem, zaprzężoną w dwie dychawiczne szkapiny. - Boby tera auto ważyło leciuśko ponad 10 ton i by trzeba było z Ustrzyk do Żłobka robić objazd 60 kilometrów, jak ten mostek zamkli. A kuniem wszędzie dojedzie, bo co tam taka fura z kuniem waży, nic.

Metoda Maliszewskiego

Wychodzę, rześkie powietrze niemal ścina z nóg. Na głównej ulicy gminy oglądam te dwa zabiedzone konie, kiedy robię im zdjęcie, słychać jakieś wrzaski za plecami i strzelanie z bata. Oglądam się, to Ujek z Heńkiem biegną wrzeszcząc „zapłać za zdjęcie”, „oddawaj kliszę”, „płać za kunia”. W kieszeni namacuję chłodny metal pojemnika z gazem, wolno cofam się tyłem, kątem oka widzę najeżdżający pekaes, Ujek odpada pierwszy, Heniek jeszcze chwilę wygraża za autobusem.
Przy wjeździe do Żłobka, tam gdzie tablica drogowa, ktoś namalował białą farbą na asfalcie „Welcome To Żłobek”. Cerkiewka, malutka, drewniana, ma adres „Żłobek 6”. Podobno pochodzi z 1830 roku, podobno do 1976 r. służyła jako magazyn szyszek. Naprzeciw, po drugiej stronie drogi, mały kamienny krzyż-kapliczka, miejsce po cerkwi jeszcze starszej. Teraz cerkiewka jest katolickim kościłem filialnym, ksiądz tu co jakiś czas przyjedzie mszę odprawić, a prawosławne to do Ustrzyk jeżdżą, tam te ich popy do nich przyjeżdżają. Ale pawosławnych nie ma wiele, parę rodzin na całą gminę, a w Żłobku to już ani jednego.
Poland_Zlobek__wooden_church
Cerkiew w Żłobku. Fot. Merlin/Wikipedia.
– Jaki obiekt pan fotografuje? – słyszę rzeczowo urzędowym tonem pytanie zadane za plecami. Plutonowy straży granicznej obraca przez chwilę w rękach moją legitymację, notuje sobie nazwisko i salutując do beretki znika we mgle. 
W Zajeździe Przy Kominku, przy piwie odbywa się dyskusja, jak wyglądać będzie wigilia w Żłobku. Dziewczyna podaje mi kartę, z przekąsek są tylko ośmiornice. Wybieram tradycyjną bieszczadzką potrawę regionalną „polędwica po marynarsku”. Siedmiu bieszczadników brudnych jak noc erotomana rozprawia nad metodą przeczekania tych świąt. Maliszewski ją wymyślił, na jedne święta dobra.
Maliszewski byka zabił, pięć hektary pola jednemu z Katowic sprzedał i wódki państwowej dwie skrzynki w legalnym sklepie nakupił. Byka zaraz wywiesili na drzwiach od stodoły, poderżnęli gardło, krew pięknie zeszła. Teraz mięso solą w beczkach, warstwa soli, warstwa mięsa, warstwa soli. Lepiej byka zabić i samemu zjeść, niż sprzedawać. Kudłaty w październiku dwa byki zabił i odstawił, co to było, dwadzieścia milionów, ledwie na długów spłacenie i na miesiąc życia.
Ale to pole, co z polem Maliszewskiego? A na chuj komu teraz pole? Co z tym polem robić? A tak, sprzedasz jakiemuś z Polski, domek sobie postawi, jeszcze parę groszy dołoży za pilnowanie, a i ty coś z tego masz, bo taki frajer przyjedzie trzy razy do roku, a ty masz za darmo drugi domek do pomieszkania czy nawet żeby turystów przyjąć, jak właścicieli nie ma. 
Maliszewskiemu poszło te pięć hektary za pięćdziesiąt miliony. To ma teraz chłop za co żyć z rodziną przez rok? A zaś tam, ino bankowi długi popłacił, zostało na tę państwową wódkę i dzieciskom na jakąś czekoladę pod choinkę. Zakupów teraz robić długo nie będzie, może chleba Maliszewska kupi czasem, bo mięcha jest, a i już ziemniaczków dostali z opieki, i cebulę, i od księdza worek grochu, i mąkę.
A wódka z kolei od ludzi lepsza niż ta z Ukrainy. Bednarek pod lasem robi, nawet szesnaście razy filtruje, samo zdrowie krystaliczne mu wychodzi, a nie ta wstrętna samogonia od przemytników, albo ten niby koniak bejcą barwiony.

Szkoła

Szkoła jest w Żłobku niewielka. Ot, mały brązowy domek nad drogą przez wieś, zaraz obok cerkiewki. Na ganku jeszcze stara tabliczka z ukraińską nazwą miejscowości „szkoła podstawowa w Żołobku”. Dwie małe głowy ciekawie wychylają się przez drzwi, kiedy podchodzę bliżej.
„Pokój nauczycielski” to pomieszczenie, które łączy także funkcje „kantorku”, „kuchni” i palarni. Wszystkiego – półtora metra kwadratowego, siadamy z nauczycielką, Ireną Brukało, w tym czymś wielkości szafy i rozmawiamy.
Dzieci są wyraźnie podekscytowane. Cała szkoła to dwudziestu kilku uczniów, ale o tej porze została już tylko klasa trzecia, pięcioro. Agnieszka Nóżka, największa, najbardziej rezolutna, Marcin Świszcz i Tobiasz Kiełbasa, bliźniaczki Iwona i Ela Czernatowicz. Miała być chyba matematyka, ale przyszedł pan redaktor i zagadał panią nauczycielkę. Więc teraz biegają, żeby coś podsłuchać, podejrzeć, a przecież trzeba jeszcze i gąbkę namoczyć, i przypomnieć pani, że obiecała dzieciom zrobić herbaty. A dzieci lubią herbatę, bo wtedy robi się cieplej, i jest tak miło, i słodko, i jakby trochę w domu.

Za mężem

Szkoła była tu jeszcze przed wojną, też taka trzyklasowa, z łączonymi klasami. Dziś też jedna nauczycielka uczy równocześnie trzy klasy, kilkanaścioro dzieci, po prostu trzeba różnej trudności zadania zadawać różnym dzieciom. Irena Brukało przyjechała tu za mężem, z miłości, dwadzieścia lat temu, z Płocka. Męża rodzina była z Kresów, wszyscy mieli wpisane do dokumentów „ur. w ZSRR”, no i do siostry w odwiedziny mąż przyjeżdżał do Płocka. Tam się poznali, a potem zaproponował, żeby rzuciła ten Płock i przyjechała z nim w Bieszczady. Dawali mieszkanie przy szkółce w Rabem, tuż obok Żłobka, więc zamieszkała tam z mężem. Przyjechała w 1976, na rok, myślała, może na dwa lata, siedzieli ciągle na walizkach, że to niby tylko na chwilę. Potem szkołę w Rabem zamknęli, ale jej mieszkanie zostawili. Potem, po prawie dwudziestu latach, okazało się, że Irena Brukało może zlikwidować wkład mieszkaniowy na mieszkanie spółdzielcze w Płocku oraz pobrać premię gwarancyjną, więc dwa lata temu wykupili na własność za to stary budyneczek szkoły w Rabem. Teraz może, jak wyremontują, będzie dodatkowych parę groszy z turystyki.
Wigilię tu się celebruje, ale nie jakoś inaczej niż w reszcie Polski. No, w niektórych domach kutię zrobią, ale to rzadko. Barszcz z uszkami, kapusta z grochem, raczej jak wszędzie. Ciasto, co się zebra nazywa. Najpierw leje się warstwę ciasta zwykłego, o kolorze ciasta, a potem trochę takiego z dodatkiem kakao, i to jest właśnie zebra. U wójta Podrazy na ten przykład w domu wigilię zaczyna się od posolenia i przegryzienia ząbka czosnku. Ryba karp dobrze żeby była, ale odkąd trzeba kupić, odkąd Igloopol nie rozdaje, z rybą różnie bywa. A tak w ogóle, to ludzie tu zewsząd, a najmniej miejscowych, więc jakichś lokalnych potraw jest niewiele.
Nauczycielka Brukało pali mocne papierosy i pije mocną herbatę. Nie ma w jej głosie entuzjazmu, kiedy rozmawiamy o tym, jak się żyje w Żłobku, w miejscu, skąd wszyscy uciekają. Jej starszy syn studiuje na politechnice w Rzeszowie, trzeba go jakoś utrzymać. – Sądzi pani, że syn po studiach będzie chciał tu wrócić? – pytam. – Ależ oczywiście, że nie! Żadnej przyszłości tu nie ma. Połowę poborów oddaje temu studentowi, co i tak wystarcza na utrzymanie w mieście tylko na skromnym poziomie. Młodszy, chodzi do liceum do Ustrzyk, też potem chce iść na studia i potem jak najdalej stąd.
To i tak wyjątek, ostatecznie – nauczycielska rodzina. Większość młodych idzie do wielobranżowej zawodówki w Ustrzykach Dolnych. Jak sobie uczeń załatwi praktykę w stolarni, to mu zawodówka da papier, że skończył kierunek drzewny. Jak załapie się dzieciak gdzieś w restauracji na kelnera, to formalnie skończy szkołę o kierunku gastronomicznym. Bo co, rolnikiem zostać? Ziemie piątej, szóstej klasy, a jeśli nawet ktoś na własne potrzeby ziemniaków nasadzi czy kawałek obsieje, to i tak mu dziki wszystko zjedzą. Może jedyną szansą jest zostawienie resztek zdziczałych mieszkańców i zarastającej wszystko przyrody, i stworzenie bantustanu dla turystów. I tak to się kręci. – Zresztą, ja nie potrafiłabym wrócić do miasta. Przeszkadza mi hałas.

Misia, koparę, coś słodkiego

Iwona, Ela, Agnieszka, Marcin i Tobiasz są ze Żłobka. Tobiasz pokazuje zeszyt do ćwiczeń z polaka. „Nasza rodzina tej jesieni zebrała 1147 grzybuw w ciągu 4 dni”. Ich świat jest jeszcze prosty i konkretny. Tata Agnieszki prowadzi zakład usług, a Agnieszka ma dwie łazienki w domu, więc w jednej może pływać karp w wannie. Mama Agnieszki była nawet u papieża we Włoszech. 
Ela jeszcze się wywala na nartach, a razem z siostrą jeżdżą co jakiś czas do rodziny w Tatrach. Mama bliźniaczek „sprząta na kamieniołomie przed Lutowiskami”, cokolwiek to znaczy. Tatuś też tam pracuje i strzela dynamitem. Dynamitu do domu nie przynosi, bo się boi i nawet samochodem wozić dynamit strach.
Mama Tobiasza sprząta w szkole w Żłobku na pół etatu, a tato stróżuje w ośrodku kopalni nafty i gazu w Czarnej. Tobiasz wie też, jak wygląda prawdziwa kopalnia, bo mają taki rysunek w czytance. Tobiasz był nawet w Lublinie i w Rzeszowie.
Tata Marcina „drzewa zrywa w lesie, a mama nic nie robi”. Ustalamy, że Marcin zjadł rano śniadanie zrobione przez mamę i portki mu ostatnio wyprała, więc jednak coś robi.
W Wigilię to najważniejsze są jednak prezenty. Trzeba pamiętać, żeby sianko pod obrus z mamą położyć, ale najlepsze byłyby prezenty. Prezety byłyby najlepsze z misiami. Do misiów przyłączają się wszyscy, nawet Marcin po chwili wahania. Agnieszka woli misia, bo na lalkę to już, jak zapewnia, jest za dorosła, w końcu, kurczę, niedługo będzie mieć 10 lat. Tylko Tobiasz chciałby auto, najlepiej koparę, albo może takie z migającymi światłami. I wszystkie dzieci chcą dostać jakieś słodycze, bo tu nie ma sklepu i nigdy nie ma okazji, żeby tak sobie wziąć uzbierane pieniążki i batonik albo czekoladę kupić sobie w drodze do domu i gdzieś pod kocem zjeść, a przecież słodycze są po to, żeby je dzieci mogły sobie pod kocykiem zjeść.
Wychodzę, dzieci wybiegają do domów, upiekło im się z tą lekcją. Nauczycielka Brukało zamyka szkołę-domek i idzie na ostatni o tej porze pekaes. Zaciskam mocniej szalik, zmierzcha się, zrywa się wiatr.
Marcin Parker, 1996
PS. Od Autora: W 2012, 16 lat później, w Paniszczowie, w 1996 bezludnym, stoi 1 dom i mieszka w nim 1 osoba. W Seredniem - jeden dom i cztery osoby. Chrewt - jeden dom i 3 osoby. Olchowiec - 2 domy, 10 osób. Gmina liczy niestety nadal około 2400 osób. Czarna natomiast ma już dostęp do Internetu, więc publikuje w nim swoje atuty. Poza trzema lipami szerokolistnymi w miejscowości Polana, obok dzwonnicy, są to m.in. "jesion wyniosły i lipa szerokolistna w Rabe koło cerkwi", "kopalnia ropy naftowej powstała w 1897 r. - czynna w niewielkich rozmiarach do dzisiaj" 5 starych cerkwi zamienionych w kościoły rz-k oraz teoretyczna możliwość pobierania wody mineralnej z ujęcia udokumentowanego w roku 1995. 
Wśród polecanych linków na stronie internetowej gminy, co jest jakąś projekcją lokalnych priorytetów, wymieniam od pierwszego miejsca, mamy strony WWW CEIDG, potem link do pani premier Szydło, pana prezydenta Dudy, Sejmu RP, sejmiku. Dopiero trzeci od końca jest urząd pracy w Ustrzykach, przedostatnia Gazeta Bieszczadzka, a ostatni - klub sportowy Jawornik Czarna.
Pani Irena Brukało zrealizowała swoje marzenie i otwarła punkt agroturystyczny w miejscowości Rabe. Ma stronę internetową, pisze na niej: Drogi Gościu, gdy już dojedziesz do Rabego, to wypatruj drewnianej Cerkwi i położonego naprzeciw niej naszego domu. 10 miejsc w pokojach 2 i 4-osobowych, nocleg 30 zł/os. Nie wiem, czy oferta jest aktualna, bo pochodzi z 2008 r. Ładny drewniany domek na zdjęciach ma żarówiasty fioletowy dach, chyba trudno przeoczyć.
***
Dziś łamy bloga oddaję koledze po piórze, bo myślę, że niektóre teksty, które pisali młodzi reporterzy niszowych, a zwykle już nieistniejących czasopism dwadzieścia - i więcej - lat temu, warte są odkurzenia i przypomnienia. Choćby dlatego, żebyśmy mogli ocenić, co się w Polsce przez te 20 lat zmieniło. Dziś ten tekst wygląda może anachronicznie, już nie pisze się tak rozwlekle, trzeba dynamicznie, mocno, jasno, zwięźle. Ale ja tak wolę, kiedy czytam, piję herbatę, i czuję tę mgłę, tę zimną wilgoć, to bieszczadzkie pustkowie.
Johanna Haase

środa, 13 kwietnia 2016

Nieukodetektor (2): oliwa z oliwek

Zrzut_ekranu_20160412_o_19.53.39

O ile „strzał w kolano” wywołuje we mnie głównie rozbawienie i politowanie dla bezmyślności używających tego zwrotu, o tyle „oliwa z oliwek” naprawdę mnie wkurza, bo przecież można być głupkiem, ale nie aż tak demonstracyjnie.

Wiele razy już napisałam, i pewnie jeszcze nie raz napiszę, że tłumaczenie z dowolnego języka na polski, wbrew pozorom, wymaga znajomości nie jednego, a DWÓCH języków - obcego i polskiego.
Współczesność pozwoliła na pokrycie cienką politurą rzekomego wykształcenia całe tabuny zwykłych nieuków, którzy dzięki dyplomowi Wyższej Szkoły Czegoś i Czegoś sprawnie awansowali do Biurowej Klasy Średniej i jako robotnicy umysłowi spędzają czas, wykonując proste zadania w przemyśle biurowym od 9 do 17. Na przykład tłumaczą ulotki albo projektują opakowania.
Ich kompetencje językowe sprawdzili ich przełożeni, którzy przecież też nie spadli z kosmosu, tylko są najwyżej nieco starszymi klonami tych samych pracowników. Spotykają się na rozmowie kwalifikacyjnej, opowiadają sobie nawzajem pierdoły, i pytają się, hał did ju spend jor last samer holidejs, i kandydat odpowiada, że on wery intersting, bo et ze si, łyz famili, in Darlovo albo perheps in ze Marmaris weri popjular Tarkish kurort. I tak se gadają, a może jeszcze pivota pan w excelu zrobi brawo, no to witamy na pokładzie.
A nikt nie bada umiejętności mówienia po polsku, no bo przecież, jak to, wszyscy mówimy po polsku i znamy polski, prawda?
Otóż gówno prawda. Większość Polaków nie potrafi poprawnie mówić po polsku, i nie mam na myśli bynajmniej słowa „przynajmniej”, tylko tę cholerną oliwę.
***
Istnieją sformułowania dwuwyrazowe w językach obcych, na przykład w angielskim, których nie tłumaczy się tak, jak zostały napisane. Czytasz „turn back” i nie, kurwa, nie tłumaczysz „zawróć do tyłu”. Czytasz „washing mashine” albo „notebook computer” i nie, nie tłumaczysz „maszyna piorąca” ani „notatnikowy komputer”. Cargo truck to nie „towarowa ciężarówka”, tylko ciężarówka, a „chicken soup” to rosół, a nie kurczakowa zupa.
Zrzut_ekranu_20160412_o_15.17.09
Czytasz „olive oil” i nie, fakensziten, nie tłumaczysz tego, cieciu z Lidla, ofermo z Biedronki, mazgaju z Almy i łamago z Tesco, na „oliwę z oliwek”.
***
Angielskie słowo „olive” oznacza oliwkę (owoc), pochodzącą z „olive tree”, czyli z drzewa oliwnego, czyli, możemy powiedzieć po polsku, także z oliwek. Znaczenie wynika z kontekstu. Jak piszę „zerwałam oliwkę”, to znakomita większość niebuców nie wyobrazi sobie mnie targającej drzewko z gleby, tylko zrywającą owoc z drzewa, prawda? Rozumiemy też kontekst „stok porośnięty oliwkami” albo „garść oliwek” i raczej nam się nie mylą owoce z drzewami, nie?
Dotąd było prosto. Teraz trudniej.
Otóż, olej roślinny, z dowolnej rośliny, w języku polskim to olej. Rzepakowy, słonecznikowy, z pestek dyni, olej truflowy, olej kokosowy, co tam kto lubi. Nie nazywa się ich „oliwą z dyni” ani „oliwą rzepakową”. Olej to olej. Z jednym wyjątkiem.
Uwaga, wszystkie tępaki projektujące gazetki spożywczaków.
Olej z oliwek nazywa się w języku polskim oliwą. Można, owszem, olej z oliwek nazwać olejem z oliwek, jak ktoś lubi barokowo, można nazwać oliwą, jak lubisz prosto, ale nie można nazwać oliwą z oliwek.
Bo oliwa zawsze jest z oliwek.
Zrzut_ekranu_20160412_o_15.05.07
Oliwa to staropolskie słowo, oznaczające tłuszcz wyprodukowany w drodze tłoczenia oliwek. Jeśli coś może być idealnym odpowiednikiem „masła maślanego”, to jest to właśnie „oliwa z oliwek”. Nie ma, Chryste z Gaju Oliwnego, oliwy z „nieoliwek”.
Oczywiście, zaraz znajdzie się jakiś matoł, który powie „ale zaraz, mam w garażu oliwiarkę, a w niej mam oliwę maszynową”.
Olej mineralny w języku polskim nazwano „oliwą”, bo słowo „oliwa” używane na określenie tłuszczu spożywczego w polszczyźnie już wtedy istniało i olej mineralny w pierwszej kolejności właśnie z tym się kojarzył. Dzisiaj jednak szansa na pomylenie się jest naprawdę zerowa, bo - znowu - istnieje kontekst. Naprawdę, czytając zdanie „dodaj do sałatki dwie łyżki oliwy”, trzeba dodawać „ale z oliwek”, bo inaczej ktoś doleje oleju maszynowego? No kaman.
***
Niestety, kretyni odpowiedzialni za zatwierdzanie gazetek w spożywczakach i ofert online są w głównej mierze także odpowiedzialni za kształtowanie wiedzy o języku polskim, bo przecież te wszystkie Seby i Andżeliki poza gazetką lidla czy teska nie czytają nic innego. Potem czytam np. na forum Gazeta.pl: „Z niemoznosci strawienia oliwy z oliwek np. greckiej uzywam oliwy rzepakowej z pierwszego tloczenia”, zwierza się aniaiewa. Odpowiada jej lunaa7„ja lubie oliwe z pestek winogron, chyba najwiecej jej uzywam, z pestek dyni jest tez rewelacja”. No więc mamy „oliwę” rzepakową, „oliwę” z pestek winogron i „oliwę” z pestek dyni, więc czemu nie oliwa z oliwek?
Bo rzecze językoznawca Mirosław Bańko z PWN: „Jeśli kierować się słownikami języka polskiego, członem opozycyjnym dla oliwy z oliwek mogłaby być oliwa z ropy naftowej. Groźba pomylenia jednej i drugiej jest jednak znikoma, więc w świetle słowników człon z oliwek nie wydaje się uzasadniony. Gdyby z oliwą stało się już to, co kiedyś z masłem – tzn. gdyby prócz zwykłej oliwy (z oliwek) istniały produkty spożywcze o tej samej nazwie otrzymywane z czegoś innego – to nazwa oliwa z oliwek byłaby uzasadniona. Na razie jednak lepiej mówić olej z oliwek albo po prostu oliwa.” (http://sjp.pwn.pl/szukaj/oliwa.html)
Szczególnie złowrogą rolę odgrywają tu przedstawiciele Lidla, w których ojczystym języku to jest Olivenöl i dla których, wydaje się, ulubionym zajęciem jest kaleczenie polskiego. Ta cholerna „oliwa z oliwek” występuje miliard razy w lidlowych gazetkach i na WWW oraz jest aktualnie z lubością powtarzana przez tych tłuków najętych do reklam w TV i radiu, bo niestety właśnie jest w Lidlu tydzień grecki i muszą nas tym uraczyć.
Oczywiście, Lidl mi się nawija pod lewy sierpowy, bo te gówniane reklamy właśnie puszczają, ale stężenie głupoty w Tesco jest chyba jeszcze wyższe, bo tam mają:
- Monini Classico Oliwa z oliwek
- Tesco Oliwa z oliwek 
- Borges Extra Virgin Oryginalna Oliwa z oliwek 
- Pudliszki Pomidory krojone z oliwą z oliwek
- La Española Extra Virgin Oliwa z oliwek 
- Tesco Włoskie paluszki chlebowe z oliwą z oliwek 
- Lurpak Premium Miks z oliwą z oliwek
- Interoleo Intenso Oliwa z oliwek
- Benecol z oliwą z oliwek 
- Tesco Oryginalne włoskie crostini z oliwą z oliwek
- Zielone oliwki drylowane z czosnkiem tymiankiem oraz oliwą z oliwek (oliwki z oliwą z oliwek, macie pojęcie?!)
- SuperFish Prestige Polędwica Tuńczyk z oliwą z oliwek

i tak dalej, w sumie 94 rodzaje produktów z „oliwą z oliwek” z drzew oliwnych z oliwkami zawierajcymi oliwę z oliwek.
Zrzut_ekranu_20160412_o_15.18.43
Ciekawe, z czego zrobione są pozostałe produkty Tesco i innych piewców głupoty, np. czy tuńczyk jest z tuńczyka? Mleko jest mleczne? Pomidory są pomidorowe, czy może dębowe, albo wręcz łajniste? Czy Biedronka, sprzedając oliwę z oliwek, daje nam do zrozumienia, że możemy się tam także natknąć na oliwę z wołowiny, albo nawet z domestosa?
Carrefour, o dziwo, wyprodukował gazetkę, w której nie ma „oliwy z oliwek”, tylko jakaś porządna oliwa extra vergine, ale Lurpak na ich stronie WWW już straszy tą oliwą z oliwek. Alma ma w sklepie online 68 produktów z oliwy, ale tylko w przypadku 17 z nich jakiś matoł postanowił dopisać, że to „oliwa z oliwek”, więc może to jakieś zastępstwo było i wypadek przy pracy.
No dobrze, to by było na tyle. Cały ten tekst przypomina mi, że jak wczoraj zobaczyłam dwie całujące się dziewczyny na Targowej, to miałam jechać do Kauflandu. Mają tam świetną oliwę w półlitrowych butelkach. Nie z oliwek, tylko z Lesbos.
PS. Ten tekst nie jest ukrytą formą reklamy czegokolwiek, a raczej zupełnie otwartą formą antyreklamy niechlujstwa i nieuctwa.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Mapizm, czyli psychologia geograficzna

Nawet nie zdajemy sobie sprawy z faktu, jak bardzo na nasze widzenie nas, innych narodów, kontynentów, naszego miejsca w historii i cywilizacji miało wpływ gapienie się przez kilka lat na mapę świata.

Pamiętam ten moment, kiedy pierwszy raz przyleciałam na lotnisko im. Czang Kaj-szeka pod Tajpej na Tajwanie. Czekała na mnie skromna delegacja rządowa. Miałam za sobą jakieś 30 godziny podróży, najpierw pociągiem do Warszawy, potem LOTem do Amsterdamu, potem KLMem przez Bangkok do Tajpej. Wyruszyłam w poniedziałek wczesnym rankiem, a na miejscu, także dzięki różnicy czasu, byłam następnego dnia wieczorem, więc łatwo sobie wyobrazić nędzny stan mojego ciała i ducha. Powiedziałam więc coś zdawkowego urzędnikom rządu tajwańskiego i dwóm miłym dziennikarkom z China Post, och, dzień dobry, bardzo się cieszę, strasznie długo się leciało do tego waszego kąta mapy.

Państwo środka mapy

No bo, między nami mówiąc, Tajwan jest przecież w prawym kącie mapy, prawda? Przypomnijcie sobie znaną nam mapę świata, może nie leży całkiem na krawędzi, ale jednak na uboczu (jakoś tak zakładam, że wiecie, gdzie leży Tajwan - ale jak nie, to jest to ta kropka u wybrzeży Chin):
5211e7244608050470d7968760c9da58
Atmosfera trochę się napięła, zaraz, co ty mówisz, jak to „do kąta mapy”? Przecież to Polska jest w kącie mapy, a my jesteśmy w środku, powiedzieli uprzejmie, ale czujnie urzędnicy Kuomintangu, patrząc mi uważnie w oczy. Już miałam zaprotestować, no kaman, jak to, wszyscy mieliśmy geografię, kiedy nad ich głowami, na ścianie terminalu, zobaczyłam trzydziestometrową mapę o takim mniej więcej układzie:
political-world-map-scale-130-million-no-flags397
Rzeczywiście, Europa była jakimś nieznaczącym wyrostkiem w lewym górnym rogu mapy, a Polska była niewielką plamą na wyrostku. Środek tej mapy - chińskiej z założenia, bo przecież Kuomintang uważał się za prawowity rząd chiński - zajmują, jak widać, Chiny, leżące w środku chińskiego świata. Tu możecie mieć chwilę iluminacji i zrozumieć, czemuż Chińczycy (a za nimi i my czasem) nazywają swój kraj Państwem Środka. Bo jest w środku mapy i w środku świata, proste?
922pxFlammarionWtedy po raz pierwszy sobie zdałam sprawę z istnienia nieuchwytnego, ale wyraźnego wpływu wyglądu mapy na nasze widzenie świata. Dla mnie, dzięki polskiej mapie świata, podróż do Azji Południowo-Wschodniej wtedy, i przez wszystkie kolejne razy, była w jakimś sensie podróżą do „hic sunt leones”, tych miejsc na skraju mapy, które dla europejskich podróżników były na skraju znanego świata.
A skąd te podróże szły? Z ówczesnego centrum cywilizacji, ośrodka kultury, z Europy, która wydawała się im źródłem wiedzy. Pamiętacie ten drzeworyt nieznanego autora, opublikowany 130 lat temu w książce Flammariona - człowiek doczołgał się do krawędzi płaskiej ziemi i ostrożnie wystawia głowę przez firmament, żeby zobaczyć Kosmos.
A jak świat widzą gdzie indziej?

Rosja, czyli dwie Alaski

Rosja jest specyficznym krajem, jeśli idzie o mapy. Rosjanie często powtarzają, że „panują na jednej ósmej lądów świata” (czasem mówią „jednej szóstej”, ale to dane nieaktualne, jedną szóstą zawiadywał Związek Sowiecki). Pomińmy zabawne aspekty tej „jednej ósmej”, choćby to, że kraj największej na świecie powierzchni nie jest w stanie się sam wyżywić, a mając najdłuższą na świecie linię brzegową musi importować ryby... no dobrze, skupmy się na mapie.
Otóż rosyjska mapa świata, czyli карта мира, jest na tyle specyficzna, że zwykle… zawiera dwie Alaski (i dwa kawałki Kalifornii).
geograf
Rozwnięcie na płaskiej powierzchni mapy odwzorowania lądów z kulistej powierzchni Ziemi jest generalnie zadaniem niełatwym, ale nie będę zanudzać Was różnicami między Mercatorem a Gallem-Petersem czy Winkelem. Wystarczy, że przypomnę, iż tereny leżące na górze i dole globusa na mapie wychodzą najbardziej zniekształcone i jak by nie kombinować, zawsze wyjdzie na prostej mapie za mało albo za dużo. Dla przykładu: na znanych nam mapach Grenlandia wygląda, jak by była mniej więcej wielkości Afryki. Tymczasem pierwsza ma 2, a druga 30 mln kwadratowych, więc Grenlandia jest piętnastokrotnie mniejsza - odwzorowanie Mercatora zniekształaca rzeczywistość.
Co do tego mają Rosjanie? Mają dwie rzeczy. Po pierwsze, mają od cholery lądów przy górnej krawędzi mapy, a po drugie, mają cholerną potrzebę pokazania, że szyroka strana rodnaja.
Nie ma siły. Żeby pokazać w pełnej krasie tereny, którymi Rosja aministruje na Dalekiej Północy, trzeba mapę trochę przekęcić. Tak, że wychodzą na niej dwie Alaski - jedna na zachodzie, normalnie wystająca z boku Kanady, jak na co dzień, i druga, lekko powykręcana, pchająca się na powykręcaną Rosję od wschodu.
Można mieć lekką schizę, nie?
Oczywiście, układ mapy jest tak zmodyfikowany, by Rosja, w miarę możliwości, zajmowała jej środek. Na tej mapie powyżej z pewnością widzicie, że zerowy południk przechodzący przez Greenwich tu idzie gdzieś bokiem, a w środku mapy mniej więcej wypada, no co? Padmaskowskije wieczera. Nie ma siły, musi tym samym mapa rosyjska trochę przypominać mapy azjatyckie, i chyba, z punktu widzenia kultury i mentalności, nie ma w tym przypadku - w końcu większość Rosji to Azja, od mapy zaczynając, na rysach twarzy liderów tego pięknego kraju kończąc.

Otoczeni przez komuchów

O ile Rosjanie mogą mieć tiki nerwowe z powodu dwóch Alasek wynikających z arbitralnego podejścia do odwzorowania mapy, Amerykanie sami sobie stworzyli rzeczywistość paranoiczną, bo mają na mapie dwie Rosje. Jedna Rosja otacza ich z zachodu, druga ze wschodu. Jak? Ano tak:
WORLD%20MAP%20USA%20IN%20THE%20CENTER%20%20m
To oczywiście efekt chęci bycia w środku świata, w każdym razie w środku świata Amerykanów z USA. Amerykańskie mapy z czasów zimnej wojny, pokazujące świat demokratyczny i komunistyczny, musiały oddziaływać na wyobraźnię. Gigantyczne kraje komunistyczne na zachodzie mapy - ZSRR, Mongolia, Korea Płn., Chiny, i ciągle przybywające kolejne: Wietnam, Laos, Kambodża. A teraz popatrzmy na wschód - znów ZSRR, Europa Wschodnia, Algieria, Etiopia, Libia, Angola, no i Kuba. Jak patrzę na tę mapę, to nagle rozumiem, że w decyzjach dotyczących interwencji na Kubie, Grenadzie, Panamie, przewrotu w Chile i Iranie, wojny wietnamskiej i koreańskiej ten czynnik „mapowy” - okrążenie „z obu stron mapy” Ameryki przez wrogie kraje - musiał odgrywać niebagatelną rolę.
tNDWMNaturalnie, mapy bywają pożytecznym narzędziem propagandy. Mapa "Europa widziana z Moskwy", którą w 1952 r. opublikował Times, dawała sporo do myślenia zwolennikom dogadywania się z komunistami, więc nie ma się co dziwić Amerykanom, karmionym "okrążającą" mapą przez pokolenia.
„Amerykanie” z innych krajów leżących w obu Amerykach - Meksykanie, Argentyńczycy, dzielą wizję świata z Europejczykami, co jest skutkiem hiszpańskiego (i portugalskiego) kolonializmu, z którego kraje te wyszły raptem ok. 100 lat temu - a stare hiszpańskie mapy szkolne zużyły się jeszcze później. Ale w krajach leżących nad Pacyfikiem, w Peru czy Chile, nieśmiało popularność zyskują mapy „chińskie”, gdzie środek świata to basen Pacyfiku. To też jest sposób na zrozumienie zwrotu obamowskiej Ameryki w stronę Pacyfiku. 
(Jak w Meksyku czasem się rysuje mapę USA, to osobny temat, w każdym razie do dziś niektórzy nie pogodzili się z utratą prameksykańskiej Kalifornii, Nevady, Texasu i, no cóż, Nowego Meksyku ;-)).

Europejskie fobie

Dzięki temu, że południk zerowy Brytyjczycy postanowili poprowadzić przez obserwatorium w Greenwich, na większości szanujących ten uzus map europejskich środkiem świata jest właśnie Europa, z leżącą „pod nią” Afryką. Leżenie Afryki „pod Europą”, jak wiemy z historii, do końca XIX wieku było nie tylko skrótem myślowym, ale też rzeczywistością polityczną.
Francuzi, na szczęście, przestali się jakieś 100 lat temu upierać przy tym, że ICH południk zerowy przechodzi przez Paryż, więc francuskie mapy świata w XXI w. wreszcie wyglądają tak samo jak niemieckie, brytyjskie czy polskie, z jednym wszakże wyjątkiem. Tam, gdzie polska mapa nie sili się na dokładność i pokazuje po prostu błękit Pacyfiku czy Atlantyku, francuskie mapy nawet kosztem przeskalowania zaznaczają te wszystkie francuskie departamenty zamorskie i kolonie, jak Tahiti, St. Maritn czy St. Pierre et Miquelon. Kto, poza Francuzami, na miłość boską, dba o to, gdzie jest Gwadelupa czy Nowa Kaledonia?
(Nawiastem mówiąc, do niektórych z nich, jak do UE, wjedziemy na dowód, a do innych na paszport z wizą, więc sprawdźcie, zanim wyruszycie).
Podział na Europę Wschodnią i Zachodnią też był zawsze umowny. Do Europy Wschodniej zaliczano Czechy, Chorwację i Słowenię, choć spora część tych krajów leży bardziej na zachód niż większa część Austrii, uznawanej za kraj Europy Zachodniej. Granica między „zachodniością” a „wschodniością” leży umownie na Odrze, choć na niemieckich mapach z czasów, gdy była to rzeka płynąca wewnątrz terytorium Niemiec, ziemie te uznawano za „Europę Środkową”, wschodniość rezerwując dla ziem Kongresówki, Białorusi, Ukrainy, i tego, co dalej na wschodzie.
atlantshaf_Mercatorl_170309My, Polacy z XXI wieku, w każdym razie mamy wdrukowaną w mózg mapę, na której Polska leży w środku Europy, w połowie drogi między Lizboną a Uralem. Islandia z kolei to taki mały placek w lewym górnym rogu mapy. Islandzkie mapy oczywiście pokazują Islandię w środku jeśli już nie świata, to przynajmniej w centrum wspólnoty atlantyckiej, Europejczycy to goście, którzy mieszkają „na prawo na dole”, a Amerykanie i Kanadyjczycy - „na lewo na dole”.

Mapy ze spodu

Oczywiście klasycznymi mieszkańcami „tam na dole” są Australijczycy, co eksploatuje znany kawałek Men At Work - „Down Under”. Termin „down under” w zasadzie można przełożyć jako „Na Spodzie”, i jest to powszechnie zrozumiały w angielskim kolokwializm oznaczający kraje leżące „na spodzie”, czyli na dole globusa - przede wszystkim Australię i Nową Zelandię, choć czasem odnosi się go także do tych tam wszystkich wysp Tonga czy innych Fidżi. Co ciekawe, za Down Under nie uznają Brytyjczycy Falklandów czy Południowej Afryki.
W każdym razie Australijczycy i Nowozelandczycy przez dwieście lat korzystali z brytyjskich map świata - na których byli, no właśnie, Down Under, w prawym dolnym rogu, wszystkie australijskie dzieci po lekcji geografii wychodziły zgarbione i półślepe od „pokaż mi Sydney” czy inne Brisbane. W końcu się wkurzyli i teraz ich mapy świata wyglądają troch tak, jak chińskie:
world_super_map_full
A wkładem australijskim w „powszechną korekcję map świata” jest mapa czynnie zwalczająca stereotyp „down under”, która sugeruje, że ponieważ kosmos nie ma stron świata, to nasze pokazywanie ziemi z Antarktydą na dole jest krzywdzące i niesprawiedliwe:
UUVHMD7

piątek, 8 kwietnia 2016

Gdyby


W zasadzie wystarczyłoby niezaistnienie jednego z tych "gdyby". Gdyby prezydent Kaczyński nie uniósł się honorem, czemu premier Polski spotyka się z premierem Rosji w Katyniu, a jego u progu kampanii wyborczej nie zapraszają, do katastrofy by nie doszło. Gdyby Kancelaria Prezydenta nie wpadła na pomysł, żeby z tej wizyty robić medialny show z transmisją w TVP o określonym timingu, do katastrofy by nie doszło.


800px-Polish_Air_Force_Tupolev_Tu-154_Dmitry_Karpezo-2
Tu-154 nr boczny 101, który uległ katastrofie w Smoleńsku, tu startujący z lotniska w Kijowie w 2008 r.. Fot. Wikipedia/Dmitry Karpezo

Gdyby prezydent Kaczyński nie wrzeszczał na oficera i pilota swojego samolotu w locie do Gruzji w 2008, do katastrofy by nie doszło. Gdyby w tym locie nie leciał kpt. Protasiuk, pilot Tu-154 w locie do Smoleńska, do katastrofy by nie doszło. Gdyby politycy PiS i pracownicy Kaczyńskiego nie szykanowali później pilota, który leciał do Gruzji, do katastrofy by nie doszło.
Gdyby populiści i faryzeusze ze wszystkich partii nie darli zbiorowej faryzejskiej mordy, ilekroć wracał temat kupienia nowych samolotów dla rządu, do katastrofy by nie doszło. Gdyby Aleksander Szczygło, minister obrony w rządzie PiS, nie zaakceptował anulowania w końcu rozpisanego przetargu na samoloty dla rządu, sam by w Smoleńsku nie zginął, bo do katastrofy by nie doszło.
Gdyby prezydent Kaczyński wstał o planowanej godzinie i nie spóźnił się na samolot, tupolew by nie wystartował z 27-minutowym opóźnieniem, przez co nie było już marginesu czasowego, a na lotnisko weszła mgła, której 27 minut wcześniej nie było, do katastrofy by nie doszło. Gdyby piloci nie działali pod presją czasu, timingu relacji TVP i psychologiczną presją obecności dowódcy Sił Powietrznych, do katastrofy by nie doszło. Gdyby Rosjanie nie byli sparaliżowani strachem, że wywołają kolejny konflikt dyplomatyczny z naburmuszonym priezidientem Polacziszków i gdyby po konsultacjach z Moskwą i Twerem odmówili zgody na lądowanie/zamknęli lotnisko, do katastrofy by nie doszło. Gdyby nie wdrożono procesu narodowego zapominania rosyjskiego, i gdyby znajomość tego języka była w załodze lepsza, prawdopodobnie do katastrofy by nie doszło.
Gdyby Arabski odmówił przydzielenia samolotu prezydentowi, do katastrofy by nie doszło. Gdyby nie nacisk polityczny na "sukces wizyty", i gdyby piloci mieli komfort, panowie, nie ma sensu ryzykować, odlatujemy do Mińska i trudno, wszystko się przesunie o 5 godzin, do katastrofy by nie doszło. Gdyby - znów - Szczygło jako szef MON w kwietniu 2007 nie odwołał szkoleń pilotów tupolewa na symulatorach w Moskwie, do katastrofy by prawdopodobnie nie doszło.
Gdyby nie wyszła mgła na lotnisku, do katastrofy by nie doszło. Gdyby piloci zastosowali właściwy wysokościomierz, do katastrofy by nie doszło. Gdyby piloci nie lekceważyli poleceń i wskazań TAWS, w tym TERRAIN AHEAD, PULL UP, PULL UP, do katastrofy by nie doszło. Gdyby Rosjanie mieli jako taki porządek zamiast tego bardaku na lotnisku, niedziałające oświetlenie pasa, niesprawne radiolatarnie, zadrzewione podejście do pasa, do katastrofy by nie doszło. Gdyby Rosjanie choć w przybliżeniu znali pozycję samolotu podchodzącego do lądowania, i nie podawali oraz kwitowali błędnych komend, do katastrofy by nie doszło. Gdyby nie "rady" ekipy jaka-40, który lądował wcześniej, tak, spoko, możesz jak najbardziej próbować podejść, być może do katastrofy by nie doszło. Gdyby piloci jeszcze na Okęciu dostali porządną prognozę pogody, pokazującą, że nie ma po co lecieć do Smoleńska, bo nie uda się wylądować, do katastrofy by nie doszło. 
Gdyby Protasiuk nie sądził, że z podejścia można odejść na autopilocie, do katastrofy by nie doszło. Gdyby więc lotnisko w Smoleńsku miało system ILS, do katastrofy by nie doszło. Gdyby polscy piloci wiedzieli, że lotnisko w Smoleńsku nie ma ILS i że bez tego autopilot nie zadziała, do katastrofy by nie doszło. Gdyby Krasnokutski nie anulował decyzji Plusnina o skierowaniu samolotu na lotnisko zapasowe, do katastrofy by nie doszło. Gdyby załoga podejmowała decyzje po zejściu na "wysokość decyzji", a nie później, do katastrofy by nie doszło.
Niestety, wszystkie te warunki - i liczne inne - zostały spełnione, a gdyby choć jeden z nich nie zaistniał, do katastrofy by prawdopodobnie nie doszło.