Dziś blog wspiera:

środa, 1 czerwca 2016

Magdalenka (2): Akacja

Nie poradzę, przychodzi maj i przełom czerwca, na ulicach i w parkach zakwitają akację, a ja, ilekroć znajdę się w zasięgu ich zapachu, myślę o Mamie. A potem smażę w niedzielny poranek pomidory, i przypomina mi się Ojciec z patelnią.



Fot. Wikipedia. Robinia pseudoacacia flower - May 2005 - Adda river - Italy - By Archenzo

To czysty automatyzm, zapach akacji dociera do mózgu, i mózg w następnej nanosekundzie wysyła wewnętrzny obraz Matki, czterdzieści lat temu, wylewającej z białej blaszanej chochli racuchowe ciasto na kwiaty akacji rzucone na patelnię, i w następnym błysku zaczynam się ślinić i robię się okropnie głodna, bo te akacjowe racuchy takie pyszne, i bym chciała więcej, a nigdy nie udawało nam się dosyć tych kwiatów naznosić.

Bo, oczywiście, kwiaty trzeba było zrywać z drzew, a nie rosły nisko, to znaczy te przy ulicach rosną nisko, ale takich się nie je, bo są zwykle usmarowane spalinami, trzeba iść gdzieś do parku, na łąki, za miasto, nad rzekę, i tam są takie strzeliste, i naprawdę trzeba się trochę postarać, czasem powspinać, Matka podsadza, ale jak widzieliście gałęzie i pień akacji, to wiecie, że to krew, pot i łzy, ale warto, warto, bo racuchy pyszne.

Niesiemy potem te naręcza kwiatów akacji, ja przed sobą, Matka zawija w spódnicę, donosimy do domu, płuczemy, teraz trzeba szybko, bo się straci cały zapach i smak, Matka smaży, ja zażeram, w każdym kęsie wyczekuję tej dodatkowej słodyczy, tego bonusu, jakim jest słodki koniec zasmażonej szypułki kwiatowej.

I już od pierwszej klasy podstawówki wryta w pamięć Tosia, czy kto tam w „Plastusiowym pamiętniku” mówiąca „kwitną akacje - idą wakacje”, mijają cztery dekady, a ja cały czas pamiętam ten kawałek, bo przecież nie chodzi o Plastusia i o Tosię (a może trochę o Tosię, bo tych kokard i kitek jej zazdrościłam), tylko akacje, racuchy, seria obrazów i smaków. Tak, teraz, w 2016, wiem, że nie akacja, że to robinia akacjowa, ale kto by na to zwracał uwagę, jak to poza tym brzmi: kwitną robinie - idą wakacje, bez sensu.

Tamten czas, tamta rzeczywistość, to były intuicyjne odkrycia człowieka na wpół dzikiego, dziewięciolatki, która ganiając z chłopakami i strzelając z łuku wywalała się na glebę, intuicyjne przykładała do rozwalonych kolan i łokci liście babki, a przecież nie wiedziała, że, jak dziś głosi Wiki, „babka zwyczajna - (…) Działanie: wykrztuśne, przeciwzapalne, powlekające (osłaniające). W medycynie ludowej świeże liście przykładano na niewielkie zranienia, ukąszenia owadów, zwichnięcia, ropiejące rany, owrzodzenia, napar służył do przemywania trudno gojących się ran.” Po prostu liście babki były pod ręką i były właściwiej wielkości i kształtu, żeby można sobie je było przyłożyć do rozwalonego łokcia, nic nie wiedziałam o „medycynie ludowej” ani o 3000 lat tradycji babki w medycynie chińskiej. A jeszcze można było sobie z babki powróżyć, albo wylosować, kto pierwszy strzela, albo kto lata po strzały, albo kto kryje, bo wyrwany liść babki kończył się takimi cieniutkimi żyłkami, czasem była jedna, czasem trzy, wystarczyła prosta reguła, i bach, raz dwa trzy kryjesz ty.

Latem chodziliśmy na morwy. Rosły, niestety, przy ulicy, więc pewnie sporo ołowiu razem z nimi zeżarłam, ale spadały wielkimi czarnym kiściami, barwiły chodnik, trudno się było powstrzymać, można było jeść kilogramami, jak się udało coś niezeżartego donieść do domu i wypłukać, to mieszałam w misce z cukrem. Nie wiem, ile ubrań zniszczyłam, sok z morwy był cholernie trudny do sprania, a przecież nie było tych wszystkich cudów chemii z Niemiec, chemia z Niemiec to był w tamtych czasach raczej Zyklon B, tak z pierwszych skojarzeń.

Tak, teraz mamy zupełnie sympatyczną chemię z Niemiec, ale morwy nie widziałam chyba ze 30 lat. Podobno tak daleko na północ nie ma tych naszych morw, tu są jakieś takie z białymi owocami, nie próbowałam tego jeść.

Ale taki agrest, co właściwie się z nim stało? Nie jadłam agrestu albo czerwonych porzeczek też z trzydzieści lat, nawet nie wiem, gdzie by to można było kupić. W sklepach, znaczy tych, w których kupuję żarcie, teskach, lidlach, biedrach, kauflandach, almach, nie ma takich rzeczy, jak agrest, który „u Maryśki” w warzywniaku się ładowało z miski szuflą do papierowej torebki, a jeszcze był wybór, agrest biały, agrest czerwony, agrest zielony, czuję jeszcze ten dreszcz, jaki dopadał mnie przy rozgryzaniu tej pierwszej włochatej kuleczki, z której wylewał się ten słodkawy kwasior.
A poziomki? Nie wiem, czy jeszcze ktokolwiek gdziekolwiek je sprzedaje, a przecież to był klasyczny wakacyjny, kolonijny, obozowy, domowy deser, kubek poziomek zalanych śmietaną i posypanych cukrem.

Mirabelki były smakiem końca wakacji, zwane były u nas śmietnikasami, bo lokalnym obyczajem obsadzano nimi między innymi śmietniki, właściwie nie wiem, czemu, bo poza smrodem ze śmietników były tam zawsze jesienią hałdy rozgniecionych mirabelek, nie było opcji, żeby to przejeść, kiedyś próbowaliśmy, przyniosłam do domu wiadro mirabelek rosnących gdzieś przy ulicy, Matka robiła z tego jakieś powidła, były pyszne, ale mirabelki były czymś tak powszechnym, jak trawa. A dziś, no nie ma, może gdzieś na targowiskach się trafią, może przy drodze na Ostrołękę zbieracze jesienią sprzedają, nie wiem, nie jadłam mirabelek ze dwadzieścia lat.

Ojciec był zawsze dosyć wstrzemięźliwy w robieniu żarcia, miał ze trzy opanowane potrawy, w tym jajecznicę, którą, trzeba mu przyznać, robił fenomenalną, choć mega konserwatywną, żadnych tam szaleństw, kiełbacha, czasem boczek, cebulka, sporadycznie szczypiorek. Czasem myślę, że jakby mógł, to by smażył tę jajecznicę na kiełbasie z dinozaura, ale z braku dinozarów musiał się zadowolić kiełbachą ze zwykłej świni. Kiełbacha była naprawę pierwszorzędna, kiełbachę „się woziło”, najlepiej z Liszek, ze Spytkowic, z Przegini Duchownej, a może i z Marcyporęby, bo ta gierkowska za czterdzieści cztery złote to wiesz, ty se ją możesz na patyk nadziać i na ognisku upiec, ale do jajecznicy mi takiej kiełbachy nie mieszaj. Byli ludzie, którzy, wiesz, mówiło się, „on wozi kiełbasę”.

I któregoś pięknego dnia, co ja piszę, dnia, przecież oczywiście, że niedzieli, którejś niedzieli, bo przecież weekend za komuny to był sobotni wieczór i niedziela, więc którejś niedzieli Ojciec zrobił jajecznicę z pomidorami.

Pomidory za komuny były czymś w rodzaju dzisiejszych krewetek, niby można je w każdej biedrze dostać, ale jednak są synonimem czegoś rzadkiego, ekskluzywnego, wyrafinowanego. Pomidory za komuny miały podobny status, najpierw dostępne były tylko latem, więc ta jajecznica z pomidorami musiała być latem, choć już wtedy pojawiała się "inicjatywa prywatna", dzisiejsza młodzież nie rozumie tego grepsu, kiedy o kimś bogatym mówiło się, że wygląda, jakby miał "hektar pomidorów pod szkłem", pomidorów kupowało się niewiele, jeden, dwa, bo miały swoją cenę. Niewiele wcześniej przecież śpiewał o nich Michnikowski:




Pamiętam, jak dziś, , niedziela, dziesiąta piętnaście, Ojciec wnosi patelnię, a na niej jajecznica z pomidorami. Nieufnie, ale spróbowałam, i została mi ta jajecznica z pomidorami do dziś, jak inni mówią, Teleranek - stan wojenny, to ja mam Teleranek - jajecznica z pomidorami, to był jakiś 1975 może, a teraz, czterdzieści jeden lat później, ciągle eksperymentuję, co by tu, może dodać trochę oliwy do smażonych pomidorów, może rozmaryn, tarty tymianek, żeby mi jajecznica z pomidorami wyszła tak, jak wtedy Ojcu, czterdzieści lat temu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz