Dziś blog wspiera:

czwartek, 21 stycznia 2016

Na północny wschód od Polhory



Był chyba lipiec, okołopołudnie, patrol szedł w milczeniu wąską ścieżką w stronę Hali Kamińskiego, wokół nas rosły borówki, gęste, krzaki, zbite, wysokie aż do pasa, nieustająco lało. Kiedy wychodziliśmy rano z Korbielowa, wzdłuż koryta Krzyżówki, stromo pod górę w stronę Oravskiej Polhory, zaczynało siąpić, tym parszywym ni to deszczem, ni to mgłą, w którą się wchodzi i nagle czujesz, że pod nieprzemakalną pałatką, pod panterką, pod dresem masz mokro.

Od trasy na Polhorę, od granicy, odbijaliśmy normalnie, drogą graniczną, brzegiem hal, Hala Czarna, Hala Kamińskiego, przez Małą Babią i przełęcz Brona na Markowe Szczawiny, taki był plan na dziś, tylko że lało i wszyscy byliśmy głodni.

Mieliśmy w tornistrach resztkę żarcia: siedem jugosłowiańskich konserw wojskowych z klopsami do podgrzania w kotle. W każdej konserwie było dużo sosu i dwa dorodne klopsy, ni to baranina, ni to wołowina, wrzucało się do kociołka z wrzątkiem całą puszkę, gotowało 15 minut, potem otwierasz i prosto z puchy jesz gorące klopsy, chleb maczasz w paprykowo-pomidorowym sosie, pycha. Otwieranie gorącej puszki było pewnym wyzwaniem, ale standardowy nóż 6H4 dawał radę.
Tylko, że było nas dziesięcioro, i te klopsy to było ostatnie nasze żarcie na trasie aż do Jordanowa, przed nami była jeszcze Babia, Krowiarki, całe pasmo Policy, co najmniej dwa dni marszu, a uczciwie byłoby się przed sobą przyznać, że może i cztery.

I jeszcze mieliśmy dwie foremki chleba, chyba miał już ze trzy dni, ale dawał się jeszcze jeść, zwłaszcza z sosem z klopsów, i musztardę. Jezu, nie wiem, skąd mieliśmy musztardę. Na śniadanie zjedliśmy trochę chleba z musztardą.

I był rok 1983, jeśli rozumiecie, co to znaczy, w kontekście pomysłów "iść do sklepu i kupić".
Od trzech dni w dodatku dostawaliśmy meldunki o jakimś oszalałym niedźwiedziu, który przelazł ze Słowacji i dokonywał dzieła zniszczenia w stadach owiec po naszej stronie. Widzieli go nad Koszarawą, pod Jałowcem, a nawet w Zubrzycy i Sopotni. Straszyli nas nim wcześniej, na Rysiance, na Hali Boraczej, pod Pilskiem, goprowcy, wopiści, drwale, leśnicy, wszyscy opowiadali o strasznym słowackim niedźwiedziu mordercy. Kręcił się więc gdzieś dookoła nas.

Minęliśmy Głuchaczki, szliśmy wzdłuż granicy, ziemia już jęczała pod ścianą deszczu, niby lipiec, ale było najwyżej 15 stopni, więc szliśmy, słychać było tylko chrzęst butów, szum deszczu i jękliwe, sprężynujące odgłosy wyginającej się na wietrze wielkiej anteny naszej poobijanej plecakowej astry r-105 niesionej przez kogoś z tyłu.

***
Zobaczyliśmy szałas jeszcze przed wejściem na halę, na lewo od ścieżki, nieco w dół, właściwie moglibyśmy go minąć, gdyby wiatr nie przesunął na chwilę wielkiego kłębu mglistej waty, przez który się przedzieraliśmy, kłąb ustąpił, i zobaczyliśmy tę mizerną chałupinię, między belkami spore szpary, dach mocno niekompletny, ale z komina leciał rachityczny dymek i była to dobra propozycja na ten czas.

Zeszliśmy tam powoli, brnąc przez wysoką trawę, gdzieś niedaleko słychać było słabowite, żałosne pobekiwanie owiec, musiały być z 50 metrów dalej, ale nic, nic, mgła, wata, mleko, skłębione bałwany zimnej wody dryfującej w powietrzu. W butach nam zaczynała chlupać woda, wchodziły w mokrą trawę i nasiąkniętą ziemię jak przyssawki, odrywały się z mlaśnięciem.
Drzwi chałupiny były ledwo przymknięte, z bliska słychać było stękanie, przepite głosy, czuć było męski wielodniowy smród, potu, pachwin, ten najgorszy zatykający smród spoconych nóg, przetrawionej wódy, nigdy nie pranych owczych swetrów, zaduch popularnych i klubowych, i jeszcze jakiś smród, mdlący, słodki, śliski.

Rozstawiliśmy się wokół wejścia, plutonowy zastukał, w zasadzie walnął dwa razy w drzwi, krzyknął, kto i po co, i energicznie otworzył drzwi, żadnego pierdolenia, proszenia, dzień dobry, weszliśmy.

Było ich czterech, żylastych, najstarszy miał pod sześdziesiątkę, co było oceną konwencjonalną, miejską, mógł w sumie mieć i czterdzieści pięć, życie tu nie było bajką, mało kto miał komplet zębów po trzydziestce, tu ciągle młode kobiety umierały od gorączki połogowej, rodząc w jakichś chlewach znienacka, tu młodych pijanych mężczyzn rozrywały brony i młockarnie, więc mógł mieć czterdzieści pięć albo sześćdziesiąt pięć, teraz stał, w pół obrotu w lewo, zdziwiony uśmiech, z siekierą w ręce.

Dwaj młodsi mieli może czterdzieści, a może dwadzieścia, jak wyjęci z filmów Cohenów, co myślę teraz, bo wtedy żadnych Cohenów nie oglądałam, sękate dryblasy z brodami, we flanelowych koszulach, z rękami w kieszeniach, z papierosami przyklejonymi śliną do dolnych warg, patrzyli pod nogi starszego, krytycznie, ocennie, sceptycznie, na walające się flaki i na tryskającą z poderżniętego gardła krew.

Najmłodszy, chudy, o szczurzym pysku i głębokich oczodołach, z wydatnymi, zrośniętymi na czole brwiami, siedział po prawej w kącie, podziwiał całą scenę, na kolanach trzymał, w poprzek, o kurwa, kniejówkę z Ceskiej Zbrojovki.

Dwie krótkie lufy, a w każdej co innego, słyszeliśmy o tym, w górnej gruby śrut, w dolnej breneka, na krótki dystans była to mieszanka zabójcza, poniżej 40 metrów nie należało do kniejówki podchodzić, a my byliśmy właśnie trzy metry od niej.

Cztery sekundy trwało może to zawieszenie czasu, stary powrócił do przerwanego półobrotu, uniósł rękę z siekierą odwróconą obuchem, ręka wolno, ale coraz szybciej opadła i uderzyła w czaszkę drgającej owcy z mokrym pochrzęstem, zwierzę znieruchomiało na zwłokach dwóch innych owiec, ten słodki smród to była krew i flaki, wszędzie się walały purpurowe i zielone jelita, czerwone ścięgna, oprawione zezwłoki trzech kolejnych owiec leżały w drewnianym korycie pod ścianą.
Stary rzucił siekierę, powoli się odwrócił, popatrzył na nas, zrozumiał, że nas troje w środku to tylko część grupy, która stała na zewnątrz, żył wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że ich chwilowa przewaga bardzo szybko by stopniała, my też mieliśmy żelastwo, trzy margoliny, trzy pięciostrzałowe brno-2 i jeden nowiutki, świeżo wypakowany w stanicy z natłuszczonych pergaminów AKM-74, tak, ich przewaga by kurewsko szybko stopniała, i powoli na zarośnięty, pomarszczony pysk wypełzł mu nieszczery uśmiech, takie rozciągnięte wargi, z zimnymi, taksującymi oczami.

- Witejcie, a siadnijcie se, bo straśnie siompa.

Powoli, w milczeniu, wtłaczaliśmy się do chatki, po lewej, za cienkim przepierzeniem z desek, zrzucaliśmy sprzęt, rozstawialiśmy cholerny spirytusowy kocher, górale cofnęli się nieco, żeby zrobić nam miejsce, bez słowa usuwali resztki pozabijanych zwierząt do brudnych misek, patrzyli ponuro na nas, chrzęszczących sprzączkami skórzanych i parcianych pasów, wyciągających kuchenki, czajniki, zawilgoconą herbatę znad Ussuri, czy spod Ułan Ude, czy skądś, gdzie herbata nie ma prawa się udawać, i nie udawała się, niepowtarzalna sowiecka herbata, nigdy nie wiedziałam, czy wyjdzie słomkowa, czy przeciwnie, czarny, gęsty kompot o heroinowym smaku i zapachu, najgorsze były te kawałki drewna, te gałęzie, te patyki, można było poranić podniebienie, przebić język radziecką herbatą.

***
Z naszych mundurów i peleryn unosiła się para wodna, chatka, choć ażurowa, zmieniała się w saunę, ale smród jakoś zelżał, albo go oswoiliśmy, do plutonowego dosiadł się stary, grzecznie poczęstował klubowym, uprzejmie łyknął herbaty, jest sprawa taka, bo tu niedźwiedź grasuje i łowce bije.
Jak niedźwiedź łowce bije, jak wy łowce bijecie, przecież widzieliśmy, no nie trzeba było tego mówić, zapadło takie długie niezręczne milczenie, zrobiło się jakoś mrocznie, jak my bijemy, w końcu powiedział stary, my tylko dobijamy te poharatane przez niedźwiedzia.
Wiedzieliśmy, w co tu się gra, rżnęli owce aż miło, co sezon taki niedźwiedź się pojawiał, co trzebił stada, schodzili do dolin i pokazywali te skóry, te łby, te flaki, no fakt, osiem owiec ubitych nad Krzyżową, a tam sześć, a pod Jeleśnią jeszcze dwie.

- No to może i niedźwiedź - ugodowo powiedział, mocnym, czystym, jasnym głosem plutonowy, głosem chłopaka, który mówi, tak jest, panie poruczniku, będzie załatwione, dwa palce do hełmu.
Stary popatrzył na nas, popatrzył na swoich kolegów, stęknął, wstał, splunął, poszli do kąta, do tego młodego z kniejówką, cały czas zastanawiałam się, czy jest nabita, pomruczeli coś, odwrócił się i już szedł do nas, już niósł emaliowaną olkuską miskę, a w niej całą, skrwawioną, może dwudziestkilową tuszkę jagnięcą, z oskórowanym łbem i melancholijnie wytrzeszczonymi martwymi, czarnymi oczami półrocznej owcy.

- Cecie łowcy cy sikierom, jak nie weźmijecie, to bedziemy sie bić - oznajmił po prostu. Mieliśmy być współwinni. Mieliśmy też być nażarci. Na Markowych Szczawinach dalibyśmy tej jagnięcinie spokojnie rady, nasmażylibyśmy kotletów na dwa dni.

Wzięliśmy.


wtorek, 12 stycznia 2016

Powtórne zabicie Pileckiego czyli o nawróceniu pisowskich komuchów




Jeden ze sklepików nazifanowskich w internecie ma w swojej ofercie koszulkę z Pileckim (nie jest to wzór ekskluzywny, Pileckim gęby sobie wyciera wiele naziolskich fanszopów). Lansowany przez nich bohater polskiego podziemia stawiany jest a wzór młodzieży i przeciwstawiany, no, właśnie, komu? Wygląda na to, że załatwili go ci, których dziś nasi rodzimi naziole popierają.

Wtręt historyczny, za Wikipedią:

Witold Pileckips. „Witold”, „Druh”; (...) (ur. 13 maja 1901 w Ołońcu, zm. 25 maja 1948 w Warszawie) – rotmistrz kawalerii Wojska Polskiego, współzałożyciel Tajnej Armii Polskiej, żołnierz Armii Krajowej, więzień i organizator ruchu oporu w KL Auschwitz. Autor raportów o Holokauście, tzw. Raportów Pileckiego. Oskarżony i skazany przez władze komunistycznePolski Ludowej na karę śmierci, stracony w 1948. Unieważnienie wyroku nastąpiło w 1990. Pośmiertnie, w 2006 otrzymał Order Orła Białego, a w 2013 został awansowany do stopnia pułkownika.
Jak komuś trzeba więcej, to polecam Wiki.
Ten szczytny życiorys nie mógł ujść uwadze wzmożonych moralnie manipulatorów. Co prawda, jak by się tak przyjrzeć, to po grzyba ten Pilecki pisał jakieś raporty o Holokauście, jakby Niemcy dokończyli to, co robili w Auschwitz, to by dziś dzielni polscy naziole nie musieli kukieł Żydów palić albo narzekać na finansowanie opozycji przez żydowskie bankierstwo (panie Kukiz, serdeczne sieg heil przy tej okazji). No, ale Armia Krajowa, zabity przez komuchów, czyli fajny, nasz chłop, na koszulkę go i wyceniamy na cztery dycholce z kawałkiem.Zrzut_ekranu_20160111_o_22.14.17Nazisklepiki mają takich produktów więcej, poza apelowaniem do patriotyzmu odwołują się do dumy narodowej, husarskiej tradycji, wiary oćcuf, itede, co tam tylko sen takiego chłopaczka i dzieweczki jest w stanie uczynić mokrym.

(Nawet kiedyś wdałam się z takim debilem w dyskusję. Używa na fejsie ksywy po psychopatycznym mordercy dzieci, ale bardzo jest niezadowolony, kiedy mu się to przy ludziach wypomini, bo jego Andżela potem pyta, Fredek, o co chodzi z tym mordowaniem dzieci, i on czuje jakiś wewnętrzny wkurw, bo przecież do tej pory nikt się nie przyjebywał do Frediego Kurgera, a teraz jakieś wielkie halo. No więc debil miał skrzydła husarskie napakowane na fejsie, te różne szable krzywe, i ja go spytałam, czy on sobie zdaje sprawę, że tęskni do tej "Wielkiej Polski", w której tych "prawdziwych Polakuf" było góra 20%, a to, co czyniło ją wielką, było współistnienie z Ukraińcami, Żmudzinami, Rusinami, Ormianami, Litwinami, Żydami, Kurlandią, Prusami, Niemcami, Tatarami, Mołdawianami, i wszystkimi tymi nacjami, które tworzyły Rzeczpospolitą. Ja mu to piszę, a jemu na mózgu pojawia się z wolna jedna fałda przebijająca na to niskie czoło, a na ryju wykwita słowo "hy?" Że ossohozi? Polska była z jakimiś Żydkami i Ruskami? WIELKAPOLSKAKATOLICKA, ty kurwo.)

No, ale z pobieżnego opisu przeciętnego klienta takiego biznesu wracajmy do sklepiku - cóż my tu możemy znaleźć poza Pileckim?

Zrzut_ekranu_20160111_o_22.16.52
No więc sami widzicie: Wielka Polska, Polska Walcząca, Narodowe Siły Zbrojne, brandzlu brandzlu, prysku prysku. To tylko jedna z ponad 200 stron z ofertą, jest tam tego naprawdę dużo, polscy żołnierze, husarze, ułani, bohaterowie, czyli cała ta sfera symboliczna, którą naziole uważają za swoją.

(Ale, Seba, że ten Pilecki ten żydowski raport napisał, to chyba jakaś ściema, bo jak nie, to trochę chujnia, dzwoń do Sylwka, niech coś pogugla).

No dobrze.

Z tej samej krynicy patriotyzmu pije pochodzący z Krynicy minister sprawiedliwości w rządzie pisowskim, niejaki Ziobro. Jak chce dopierdolić unijnym politykom, których nazwiska wydają mu się niemieckie, to powołuje się na swojego dziadka, jakoby oficera AK. Akurat Frans Timmermans, do którego się przyjebuje, jest Holendrem (którego rodzinę w Bredzie wyzwalali Polacy, więc miał do Polski sentyment), ale xuy, kompatrioci i tak się nie kapną, niech ma.

zbigniewziobro_20890323
(Tu zagadka, czemu Ziobro powołuje się akurat na dziadzia, a nie na tatusia, członka PZPR i dyrektora uzdrowiska w PRL, czyli klasycznego nomenklaturowego komucha; no mógłby za takiego przodka dostać od patriotów w koszulkach z Pileckim wpierdol na ulicy).
No nic, idźmy dalej. Tenże Ziobro, miłośnik AK, równocześnie jest wielkim admiratorem niejakiego Kryże Andrzeja. Za poprzednich rządów i poprzedniego zasiadania przez Ziobrę na stolcu ministra sprawiedliwości Andrzej Kryże został jego zastępcą (w rządzie Marcinkiewicza i kolejnym, Kaczyńskiego, więc nie żeby nie zatwierdził go kolejny AKowski patriota Kaczor).
Ziobro z Kryże się prowadzał publicznie, na przykład tak:

z4559053QAndrzejKryzeiZbigniewZiobroZwróćcie uwagę na ten wzrok Ziobry, który patrzy na Kryże jak cocker-spaniel na swojego pana, z uwagą i oddaniem. Jak się Ziobrze nie udało Kryżego wsadzić następnie do Sądu Apelacyjnego, to umościł go na dożywotniej synekurze prokuratora w Prokuraturze Krajowej.
Andrzej Kryże tymczasem jest byłym komunistycznym sędzią z PZPR, który wsadzał do więzienia ludzi za demonstrowanie przeciwko ustrojowi komunistycznemu i za demokracją. Wsadził m.in. Bronisława Komorowskiego za organizowanie obchodów Święta Niepodległości w 1979 (ale ma tych osiągnięć więcej). Komorowski robił w 1979 na ulicy to, co dzisiejsi nazi-patrioci od koszulek - tylko, że oni wyzywają go od "komoruskiego", a noszenie tych kolszulek gówno kogo obchodzi, tymczasem Komorowski demonstrował za Niepodległą Polską i za to Kryże posłał go do pierdla.
Ponieważ jednak Ziobro powołuje się na swoje genetycznie patriotyczne pochodzenie od dziadka AKowca (całkiem, jak jego patron Kaczyński, którego tatuś AKowiec zrobił w PRL błyskotliwą karierę), nie od rzeczy będzie przyjrzeć się pochodzeniu genetycznego patrioty Kryżego. Otóż ojcem pana Kryże, komuszego sędziego i pupila Ziobry, jest, a jakżeby inaczej, pan sędzia Roman Kryże, także komunistyczny aparatczyk.
"Sędzia Kryże - będą krzyże", mówili sądzeni przez niego działacze podziemia, i mieli powody. Wiecie, dlaczego?
Tak wyglądał Witold Pilecki, bohater AK i idol nazi-patriotów koszulkowych, kiedy trafił do Auschwitz za nazistów:pileckiauschwitzJak widać, wygląda dosyć dziarsko, ma pełną twarz, można nawet przypuścić, że na drugim zdjęciu lekko się uśmiecha. Uciekł z Auschwitz, walczył, odznaczył się, aż wpadł w ręce komunistycznej bezpieki i... sędziego Kryże. Po przesłuchaniach u komunistów wyglądał tak:z114"Będąc w składzie Najwyższego Sądu Wojskowego zatwierdził m.in. karę śmierci wobec Stefana Ignaszka, majora Tadeusza Pleśniaka. W procesie sądowym rotmistrza Witolda Pileckiego zatwierdził 3 wyroki śmierci wydane przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie na rotmistrza i jego współpracowników", czytamy o sędzim Kryże na tej stronie (a jest ona naprawdę daleeeeka od "lewicowej" wizji świata).
(Niech no se przypomnę, kto to lansuje teorię o "resortowych dzieciach"? Lis? Żakowski? He, he.)
No więc podsumujmy - miłośnicy narodowej tradycji i Pileckiego, jako zawzięci wrogowie "komuny", popierają PiSowców i rząd, w którym zasiada Zbigniew Ziobro, protektor Andrzeja Kryże, syna Romana Kryże. Gdyby miłośnicy tych patriotycznych koszulek założyli je za czasów pana Romana, dostaliby kulę w tył głowy i wylądowaliby w piachu gdzieś pod lasem. Gdyby je założyli za czasów sukcesów partyjnych pana Andrzeja, dostaliby od 3 miesięcy do roku gdzieś we Wronkach i by robili za męskie dziwki dla kryminalnych - czyli nie tak źle, bo wszak już teraz to robią, jak trafią za amfę do pierdla.
Kulę w łeb zarobiłby od starszego Kryże także dziadek Ziobry oraz ojciec Kaczyńskiego, choć, w sumie, ten ostatni jakoś wyjątkowo dobrze się zaaklimatyzował w komunie, mieszkanko w willi na Żoliborzu nawet dostał w czasach, kiedy jego koledzy dostawali kulę w potylicę, więc może ta komuna nie była taka zła? No mniejsza już o Rajmunda, ale popatrzmy na ludzi "dobrej zmiany" w mediach: 20151026_1445970621Krzysztof Czabański, poseł PiS, sekretarz stanu w Ministerstwie Kultury, były komuch i członek PZPR w latach 1967-1980. Wikipedia dodaje smakowity kawałek: "W 1993 wraz z Jarosławem Kaczyńskim i Sławomirem Siwkiem został oskarżony o działanie na szkodę wspólnie zakładanej Fundacji Prasową „Solidarność” poprzez rzekomo nielegalne finansowanie z jej źródeł Porozumienia Centrum. Pierwszy proces zakończył się wyrokiem uniewinniającym, po skierowaniu sprawy do ponownego rozpoznania w 2000 postępowanie zostało prawomocnie umorzone.maxresdefault4Jerzy Targalski, członek PZPR w latach 70., syn komunistycznego aparatczyka i wykładowcy marksizmu, heh, także Jerzego Targalskiego. Za poprzednich rządów kaczystowskich wiceprezes Polskiego Radia, gdzie zasłynął manierami i podejściem do pracowników - niewątpliwie za moment się odnajdzie w nowym rozdaniu. Mogłby z Kryżem młodszym na koloniach dla potomstwa pracowników aparatu PZPR bywać w młodości.
Ciekawym przypadkiem jest Marcin Wolski, prawy i sprawiedliwy oraz niepokorny publicysta, w latach 70. członek PZPR, a nawet I sekretarz Podstawowej Organizacji Partyjnej w radiowej Trójce w 1981, który doskonale się odnalazł wśród patriotycznie wzmożnych publicystów i który za poprzedniego rządu kaczystowskiego był dyrektorem PR I Polskiego Radia. 052a0687ca2a65e6f825bfcb24f42d21Praca w Trójce za czasów komunistycznej kariery Wolskiemu nie przeszkadza w ocenianiu innnych - parę dni temu nazwał Jurka Owsiaka "ludzką glistą". Jest niezwykle płodnym pisarzem, w zasadzie komplet jego dzieł można nabyć w Dedalusie za niewygórowane ceny, od 7 do 12 PLN, bo w normalych cenach słabo rotowały. Sądzę, że po przejęciu mediów publicznych za moment wypłynie gdzieś na intratnej posadzie, jako być może były komuch, ale komuch wierny pisowskiej jaczejce. Być może Czabański każe kupować jego książki do bibliotek i na nagrody w konkursach literackich dla młodzieży.
Wszyscy oni w zasadzie od narodowo wzmożonej młodzieży w patryjotycznych koszulkach powinni dostać wpierdol i zostać spuszczeni na śmietnik historii, jako przefarbowane komuchy. Ironia dziejów sprawia jednak, że to oni teraz, wraz z podobnymi sobie - bo przecież są ich w pisim obozie tysiące - będą szczuć to młode nazi-mięsko na nowych wrogów, byleby utrzymać się jak najdłużej w siodle. Trzydzieści, czterdzieści lat temu byli po stronie katów Pileckiego. Dziś frajerom wciskają koszulki z nim, po 44,90.
x

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Dr Marta Niepokorna




Martę poznałam korespondencyjnie nieco ponad 30 lat temu. Napisała do redakcji popularnego wtedy tygodnika list, poruszona tekstem i moim zdjęciem, pałowanej na ulicy licealistki. List z redakcji trafił do mnie, i tak się zaczęła ta znajomość.Spotkałyśmy się w ciągu tych 30 lat kilka razy, ale napisałyśmy do siebie kilkaset listów. Spotkania, choć rzadkie, obfitowały w dramatyczne wydarzenia, bo tak chciała historia; listy są dziś zapisem dziwnej relacji, ewolucji, dojrzewania dwóch dziewczyn, historii Polski.


Tygodnik napisał o mnie wiosną 1984; szła tzw. odwilż po stanie wojennym, więc można było tu i ówdzie napisać, że może niekoniecznie władza ludowa musi okazywać swą klasową surowość np. takiej młodzieży, jak ja, która tylko zbłądziła, bo przecież chyba nie obali ustroju siłą. Marta napisała słowa otuchy, że rozumie, popiera, dołączyła wiersz ks. Twardowskiego, "Rachunek dla dorosłego".
Chyba to mnie ujęło, odpisałam, spotkałyśmy się jeszcze chyba w maju czy czerwcu 1984, gdzieś w Krakowie, było licealistycznie i poetycko, no co ja będę opowiadać, kto wtedy żył i spotykał te poetessy, w długich, czarnych, naciągniętych golfach z włóczki, w spranych dżinsach, z gitarą, to wie, a kto nie spotykał, ten niech nie żałuje raczej.
Do kolejnego spotkania doszło jeszcze w lipcu 1984. Wydaje mi się, że tzw. Święto Odrodzenia PRL, które normalnie miało miejsce 22 lipca, w roku 1984 obchodzone było 21 lipca. Pojawiłam się rankiem u Marty na Ochocie, jej miła matka, która zawsze miała mnie, nie bez przyczyny, za wariatkę, podawała herbatę w szklankach i metalowych koszyczkach, po chwili wpadł ojciec Marty, że mamy już natychmiast, zaraz jechać na Stadion X-lecia PRL, gdzie obchody, bo on tam ma robotę.
Ojciec Marty był esbekiem, do końca 1984 zajmował się organizacją ochrony towarzyszy partyjnych. Dzięki temu moi rodzice zobaczyli mnie w 1984 w TVP nieopodal towarzysza Barcikowskiego, na trybunie honorowej, gdzie wraz z Martą robiłam za dorodną polską młodzież machającą kwiatami.
Po występach na stadionie czekały nas jeszcze dwie atrakcje zapewnione przez papę - wizyta na garden party w zaprzyjaźnionej ambasadzie oraz dosyć niespodziewany wyjazd na Rakowiecką, zaanonsowany oczywiście przez tatkę Marty: "chodźcie, pojedziemy zobaczyć, jak Kuronia wypuszczają". Ja tam nic nie widziałam, siedziałyśmy godzinę w służbowym fiacie 132p, ale podobno to było ważkie wydarzenie dla resortowych kolegów starego S., "ale jaja, siłą trzeba go było wyrzucać, bo się bramy trzymał".
Stary S. był zresztą regularnie świetnie poinformowany. 20 października 1984, w sobotę, przyjechałam do Warszawy i spotkałam się znów z Martą. Czas nam mijał na standardowych rozrywkach młodzieżowych dwóch egzaltowanych pannic z epoki: czytanie Cortazara, słuchanie Stachury i The Cure, no sami wiecie (przynajmniej niektórzy). Wieczorem wpadł S. i od progu rzucił: "ojapierdolę, chłopaki chyba zajebali Popiełuszkę""No masz, ale chyba nie z twojego wydziału?", zatroskała się mama Marty. "No chyba nie, ale w sumie to się prosił", skomentował S.
Marta żyła w jakimś świecie równoległym. Jej rodzina - ale też ona - była klasycznymi beneficjentami systemu, nawet na wczasy resortowe jeździli, ale z drugiej strony stałym elementem rytuału były msze patriotyczne za ojczyznę i układanie krzyża na Krakowskim Przedmieściu z kwiatów. Stary S. był źródłem doskonałej opozycyjnej bibuły, nigdy wcześniej nie widziałam takich ilości, "to przejęliśmy w Gdańsku, a to jest z kipiszu u jednego gościa na Nowym Świecie", i tą drogą dostałam wydane na Zachodzie, a zarekwirowane komuś w Polsce rzeczy całkiem chyba legalne, jak "Orange Clockwork", czy "Catcher In The Rye", ale też pirackie przekłady MacLeana albo paryskie wydania dzienników Herlinga (które mnie wtedy okropnie nudziły).
Stary S. po 1984 został odsunięty od "centrali" - dostał fikcyjne stanowisko kierownicze w pewnej wielkiej elektrociepłowni w stolicy, kierował tam komórką SB rozpracowującą nastroje załogi, ale ciągle miał kolegów na stanowiskach.
Nigdy nie wiedziałam, co z pomysłów, zachowań, aktywności Marty było jej spontanem, a co jakimś elementem gry operacyjnej jej ojca. Kiedy zapraszała mnie na "wędrówkę po górach w Czechosłowacji", na miejscu okazywało się, że w Popradzie jej stary ma konferencję z przedstawicielami Veřejnej bezpečnosti CSRS. Przestałam jej ufać i pisać o wszystkim koło 1987.
W 1988, kiedy woziłam ulotki drukowane w Krakowie, do Ostravy, do tamtejszego kombinatu Nová huť Klementa Gottwalda, Marta pisała mi, że ma już dosyć żydowskich ugodowców i że chodzi na demonstracje KPN. W Katowicach demonstracje KPN przyciągały z 8 osób; pamiętam tłum, drący się na milicyjną polewaczkę, która zahaczyła o widzów stojących na wiadukcie przy dworcu: "NIE LAĆ PO PUBLICZNOŚCI", i tych smutnych paru mokrych kapeenowców na ulicy. W Krakowie z KPN było lepiej, ba, było DUŻO lepiej, ale ciągle to były obce mi klimaty, jakieś archaiczne, jakieś XIX wieczne nawiązania, bliższa mi była jednak taka socjaldemokratyczna opozycja w duchu Havla czy Kuronia. (Dygresja - świąteczne maile od pana Krzysztofa Króla, który przeszedł bardzo długą drogę od bycia zięciem Moczulskiego do bycia ministrem u Komora, bardzo są miłe, a ten ostatni, panie Krzysztofie, ten o Bizancjum, także bliski moim pasjom)
Po upadku komuny Marta rozkwitła. Wyszła za mąż za iberystę, zaczęła jeździć po świecie, jej ojciec nawet nie podchodził do weryfikacji w MSW, zwolnił się, robił świetne interesy na prywatyzacji poresortowych mieszkań, nagle mieli gigantyczną kupę kasy; choć i w PRL byli raczej z tych lepiej sytuowanych, ale jeszcze bez szaleństw, własnościowe M-3, za to po 1989 naprawdę ładnie się urządzili. Ja jeździłam po świecie i pisałam, co jakiś czas docierał do mnie jakiś list od Marty, że daję się manipulować, że nie rozumiem dziejowych konieczności albo wulgaryzuję skomplikowane procesy.
Ojciec S. odrodził się nagle w starej-nowej roli w okolicy Nocy Teczek, za rządów Olszewskiego, kiedy został ekspertem do spraw tajnych współpracowników, wciągnął wtedy Martę, zaczęła pisać opracowania, analizy lingwistyczne raportów, na nią formalnie nic nie mieli, więc stała się frontmanką tego tandemu, ojciec miał niedobrą przeszłość, więc służył radą, ale się nie wychylał, co prawda, nic na niego wielkiego nie mieli, zwłaszcza, że umiejętnie manipulował kwitami i formalnie to był szarym urzędnikiem w MSW do 1984, a potem "w proteście" odszedł i został, no kim, no przecież szanowanym pracownikiem energetyki.
Musiała być z tego naprawdę duża kasa, bo po obaleniu rządu Olszewskiego Marta była w furii, pisała do mnie o spisku ubekożydokomuny. Nie przymierała głodem, zaczęła prowadzić badania, bardzo szybki doktorat w bardzo niszowej dziedzinie, etat na UW, zyskała wśród studentów opinię kosy, surowej, choć sprawiedliwej, w naprawdę wysoce teoretycznej dziedzinie humanistyki. Za wczesnego Buzka zaangażowała się znowu, współpracowała z zespołem prof. Kuleszy, pełnomocnika ds. reform ustrojowych państwa. Co zabawne, Kuleszę wkrótce zaczął gnoić jakiś dawny kolega jej ojca, który zarzucił mu kłamstwo lustracyjne. Ciekaw jestem, droga Marto, czy brałaś udział w podłożeniu tej świni.
Rozwiodła się z mężem w 2006; ma syna, który ma dziś 25 lat i nie utrzymuje z nią kontaktów.
Kiedy pisałam jej o mojej znajomości i spotkaniach z bardzo już chorą Teresą Torańską, wyśmiewała mnie, przywoływała tego Kuleszę, jako wielkiego propaństwowca, chyba w opozycji do Torańskiej, która "rozmiękcza twarde osądy dzieleniem włosa na czworo". Nigdy nie darowała Torańskiej książki "My", o tym, jak demokratyczne, antykomunistyczne rządy roztrwoniły cały dorobek i zaufanie w cztery lata, zapis przygnębiających przemyśleń m.in. Jarosława Kaczyńskiego.
Myślę o tym "rozmiękczaniu", ilekroć jestem na Powązkach Wojskowych, na grobie Teresy, i patrzę na ten leżący 30 cm na prawo od Teresy grób prof. Kuleszy. Na ziemi są całkiem blisko siebie.
Marta źle zniosła rewolucję językową przyniesioną przez rozwój technologiczny, używała brzydkich wyrazów wobec mnie, kiedy pisałam "ajfon" albo "makbuk", pouczała mnie, zawzięta, że stworzy kanon i normy. Została wyśmiana, choć udało jej się trochę opublikować tych swoich językowych obsesji. Sam iPhone ją zresztą irytował jako taki, no przecież nie będzie używać tego gówna, ajfon jest dla idiotów, poza tym ona potrzebuje porządnej przeglądarki tekstowej, wolne oprogramowanie, bezpieczne źródła, kochana, ja mogę TYLKO Androida, to taki bezpieczny i transparentny system, oszczędziłam sobie podesłania jej rechotu po aferze Snowdena, ale co mam uciechy, to moje. 
Kwiecień 2010 to znów czas, kiedy się niesamowicie zaktywizowała, zamach, mgła, hel, bomba próżniowa, kłamstwo smoleńskie, komoruskie-tuski mordercy, bierze udział w każdej miesięcznicy od tamtej pory, głośno się modli i śpiewa wszystkie nabożne i patriotyczne pieśni. Ma zdjęcia z wszystkich miesięcznic na fejsie. Od tamtej pory mamy tylko upadek narodu i państwa oraz dyktaturę pedalskiej żydouniokomuny. Kiedy wróciłam z pogrzebu Mazowieckiego, skwitowała tylko mojego SMSa "no i jednego zdrajcy mniej".
Studenci w ciągu ostatnich 4 lat coraz częściej piszą, że jest "zawzięta", "nieprzyjemna", "mściwa", "nieuprzejma", albo "zaślepiona". Ona mi pisze o nich, że to banda kretynów, którzy by dziś nie byli w stanie zdać nie tylko matury, ale nawet egzaminu wstępnego do ogólniaka sprzed 30 lat. Cóż, tu akurat mam podobne odczucia.
I nagle trrrach, 2015, nie poznaję Marty, schudła 20 kilo, nowa miłość, plany, żywioł, fundacje. "Nasi wygrali", pisze, "jest jeszcze nadzieja dla tego narodu". Liczy na posadę rządową, i chyba się nie przeliczy. Pytam ją, co tam u ojca. Nagle korespondencja się urywa, czekam kilka tygodni, wysyłam w końcu SMSa.
"Ojciec Cię serdecznie pozdrawia, u niego wszystko OK, uprzejmie prosi, żebyś o nim zapomniała", odpisuje po kilku dniach.
***
Rachunek dla dorosłego

Jak daleko odszedłeś 
od prostego kubka z jednym uchem 
od starego stołu ze zwykłą ceratą 
od wzruszenia nie na niby 
od sensu 
od podziwu nad światem 
od tego co nagie a nie rozebrane 
od tego co wielkie nie tylko z daleka ale i z bliska 
od tajemnicy nie wykładanej na talerz 
od matki która patrzyła w oczy żebyś nie kłamał 
od pacierza 
od Polski z raną
ty stary koniu
***


PS. Imię i inicjał mojej przyjaciółki zmienione. Reszta, niestety, nie.